Uniosłem ciężkie powieki ku górze, a pierwszym, co napotkały moje źrenice był pusty, śnieżnobiały sufit. Stęknąłem cicho, kalkulując w myślach dzisiejszy dzień tygodnia. Piątek? A może sobota?
Odkąd mój trener wziął tydzień urlopu, kompletnie straciłem rachubę - co i jak. Na Portosa wsiadałem w celu luźnych treningów, częściej tereny. Na intensywniejszym, skokowym treningu byłem tylko raz, we wtorek. Gdyby matka widziała, jak lecę sobie, za przeproszeniem, w kulki, na pewno w tym momencie szukałaby trenera zastępczego, ale kto ją tam wie. Ostatnio ma bardzo dużo na głowie i rzadko kiedy widuje się ją w stajni. Co mi - nie ukrywam - bardzo się podoba. Portos też nie narzeka, a czemu miałby? Odrobina wakacji nikomu nie zaszkodzi. Chociaż przebywanie całe dnie w stajni większość uznałaby za wakacje.
Podniosłem się ciężko znad łóżka i przeciągnąłem ospale. Kątem oka powędrowałem w kierunku zegara ściennego po lewej stronie pokoju. Jedenasta.
– Cholera – mruknąłem sam do siebie. Obiecałem sobie, że dziś wstanę maksymalnie o siódmej i wezmę swego dzikiego rumaka (w końcu) na porządniejsze, poranne skoki, żeby nie było wtopy, kiedy trener przyjedzie, a ja, razem z Portosem, nie uwleczemy się przez ani jeden parkur. Teraz mogę sobie pomarzyć – o tej godzinie kręci się w stajni mnóstwo dzieciaków, place raczej są zajęte, no i jedyną opcją jest poczekać do wieczora.
W końcu, po dwudziestu minutach krzątania się po pokoju, niesfornego zakładania a to jeansów, a to koszulki, w końcu byłem gotowy do wyjścia... a w sumie, to zejścia, no bo bez śniadania nigdzie się nie ruszę. Miałem ochotę na dobrą jajecznicę, ale koniec końców pokusiłem się jedynie na wypicie ciepłej herbaty. Pogoda za oknem nie zwiastowała niczego dobrego, ciemne chmury jedynie przytłaczały wszystko i wszystkich dookoła, w tym mnie. Chęci do wieczornego treningu minęły, a pierwszą myślą, jaka przeszła mi przez głowę było odpuszczenie sobie dzisiejszego dnia jakiegokolwiek wysiłku.
Ogarnij się, skarciłem się w myślach, biorąc ostatni łyk ciepłej herbaty, po czym założyłem na nogi pierwsze lepsze trampki. W domu o tej porze nikogo nie było. Ojciec był gdzieś w trasie, a mama... Sam nie wiem, w sumie interesował mnie fakt, że jej nie ma. Wspomniała jedynie coś o jakichś targach. Nie zdziwię się, jeśli wróci do domu z nowym wierzchowcem dla mnie, co równa się dwa razy więcej pracy.
Po mych plecach przeszedł chłodny dreszcz. A nawet jeszcze nie opuściłem domu, co przytłoczyło mnie jeszcze bardziej. Jeśli jeszcze zacznie grzmieć, wkurzę się na tyle, że będę skłonny zaszyć się gdzieś w stajni i nic nie robić, albo po prostu wrócę do domu i pójdę spać dalej. Założyłem na ramiona ciepłą bluzę z kapturem, który już po chwili spoczął na mojej głowie. Wyszedłem z domu, zatrzaskując za sobą drzwi i zamykając je na klucz. Powędrowałem w kierunku garażu, by wydobyć z niego odłożony w kąt czarny rower – mój stały środek transportu, jeśli chodzi o codzienne podróże do stajni. Nie ma sensu jeździć autobusem, skoro od ośrodka dzieli mnie zaledwie kilometr. Znowu na pieszo trwałoby to zbyt długo, a po co tracić czas.
Do stajni zawędrowałem przed dwunastą, mijając po drodze pełno krzątających się dzieci. Rower postawiłem pod niewielkim daszkiem przy szopie, po czym ruszyłem w stronę stajni szybkim krokiem, by w końcu móc schronić się w ciepłym, suchym pomieszczeniu.
– Cześć – powitała mnie od progu czyszcząca Squaw Heather. Puściłem w jej stronę ciepły uśmiech, po czym ruszyłem w stronę kantorka, biura - czy jak kto lubi - by sprawdzić, kto dzisiaj wieczorem zajmuje parkur oraz czy po południu jakieś konie nie mają jazd. Jeśli nie, przydam się na coś i wpuszczę je do karuzeli lub wylonżuję, żeby co poniektóre nie wyładowywały potem swojej zbędnej energii na wystraszonych dzieciakach. Nie było ich zbyt wiele – w weekendy w ośrodku jest niemały ruch, więc do pracy na lonży mogły iść tylko trzy lub cztery konie, w tym jeden z nich to kucyk.
*
Lonża czterech, nieco niewyżytych koni zajęła mi jakieś dwie godziny, niektóre z nich bardziej wymęczyłem, a mały nieznośny kuc popracował nieco na gumach. Gdybym był nieco niższy (no, albo młodszy) myślę, że polubił bym jazdę na tych małych upartych stworzeniach, co do mnie dość niepodobne.
Uporczywe rozmyślenia podczas siedzenia w kantorku po skończonych lonżach przerwało burczenie w brzuchu. Doprawdy? Mam nauczkę, wypadało jednak zjeść to śniadanie, albo chociaż zabrać kanapki z domu, niż teraz głodować i w głębi żałować, że się tego nie zrobiło. Ale w sumie... i tak nie mam nic do roboty, więc...
– Hej Heather – zagaiłem, zatrzymując dziewczynę w progu drzwi. Uniosła pytająco brew. – Orientujesz się może, kiedy jest najbliższy autobus do miasteczka? – zapytałem.
– Autobus? Tak ciężko potrudzić się i pojechać rowerem? Jesteś większym leniem ode mnie – zaśmiała się, robiąc krok w moją stronę. Zmarszczyłem żartobliwie brwi, oczekując aż dziewczyna z żartu przejdzie do sedna, co wydarzy się za trzy, dwie, jedną... – Masz dziesięć minut, o ile się nie mylę jest za czternaście trzecia.
– Dzięki – uśmiechnąłem się w jej stronę i mimowolnie puściłem oczko. Wie doskonale, że lubię tak robić, by tylko i wyłącznie ją wkurzyć. Nawet przestała to już komentować, a jedyne na co ją stać, to przewrócenie oczami i odejście w głąb korytarza. No, ale okazała się pomocna, więc mój aktualny cel: kawiarnia.
*
– Poproszę croissanta z masłem i mrożoną herbatę – powiedziałem z szerokim uśmiechem do pani sprzedawczyni z kawiarni. Zamyśliłem się chwilę, po czym, nie pozwalając jej nawet odejść na zaplecze, zawołałem ponownie. – Wie pani co? Dwa croissanty – zaśmiałem się, dopłacając brakującą kwotę za drugiego rogala. Oparłem łokieć o blat, a moja głowa spoczęła na otwartej dłoni. Powietrze na dworze było tak przytłaczające, że moje powieki momentalnie stały się ciężkie i gdyby nie to, że siedzę w publicznym miejscu, już za parę chwil nie oparłbym się pokusie, by ziewnąć i zasnąć, choćby na siedząco. Wodziłem wzrokiem po tablicach ze spisem koktajlów oraz deserów, z trudem zajmując czas oczekiwania na jedzenie, gdy z całego tego amoku wyrwał mnie spokojny głos ekspedientki.
– Twoja herbata i dwa rogale, proszę bardzo. – Kobieta podała mi zamówienie, a ja przystąpiłem do konsumowania. Cieszyłem się jak małe dziecko, niesamowite co głód może zrobić z człowiekiem. Croissanty zniknęły w oka mgnieniu, a ja sam czułem, że uczucie senności i zmęczenia w końcu mija, ustępując miejsca uśmiechu i zastrzykowi dodatkowej energii. Nim opuściłem lokal, zamówiłem jeszcze jednego rogala na wynos, by zjeść go przed dzisiejszym treningiem i dostarczyć sobie chociaż trochę ,,powera". Nim jednak skierowałem się na przystanek, kątem oka dostrzegłem znajomą mi twarz. Była to Ashley, instruktorka w ośrodku rodziców. Ciągle widywałem ją zajętą. Kiedy nie jeździła na swoim koniu, prowadziła jazdy i lonże, dodatkowo w wolnym czasie pomagała w stajni lub – tak jak teraz – kreśliła coś w zeszycie.
– Nigdy nie odpoczywasz? – spytałem i uniosłem brwi w zdziwieniu, wytrącając tym samym dziewczynę z jej ścisłego planowania. Obróciła w moją stronę głowę, taksując mnie na pierwszy rzut oka wkurzonym wzrokiem, co sprawiło, że miałem ochotę po prostu odejść.
– Rzadko – mruknęła tylko, wtykając swój nos z powrotem w pobazgrolony zeszyt. – Coś jeszcze? – dodała tylko, nawet na mnie nie patrząc. Wzruszyłem ramionami, przez chwilę myśląc, co powiedzieć, by znów nie spojrzała na mnie wzrokiem bazyliszka.
– Nie no, ja tylko...
– Świetnie, to możesz mi już nie przeszkadzać? – przerwała mi w pół słowa, dając mi do zrozumienia, że mam sobie już łaskawie pójść. W porządku? Nie muszę rozmawiać z Panną Zajętą, czy ja robię komukolwiek jakąś łaskę? Nie to nie, dziwię się jak te dzieciaki ją znoszą.
Zaśmiałem się tylko pod nosem i pokręciłem głową. Zachowanie Ashley nieco mnie rozśmieszyło, ciekawe tylko, czy zgrywa taką nieprzystępną i zimną tylko dla popisu, czy serio jest jakaś nawiedzona? Jedno było pewne – zaraz spieprzy mi autobus powrotny.
*
Kiedy wróciłem z miasteczka, wybiła godzina szesnasta trzydzieści, a tym samym coraz mniej minut dzieliło mnie od treningu skokowego z Portosem, który odkładał się w moim grafiku z dnia na dzień, z godziny na godzinę, z minuty na minutę. Ale w końcu nadszedł ten moment. Z tym, że dzisiejsza szaruga nie sprzyjała warunkom treningowym. No, ale nie w taką pogodę się jeździło, a podłoże wcale nie było najgorsze, tak więc nic nie stało na przeszkodzie. Ruszyłem w stronę siodlarni, by zabrać potrzebny sprzęt – ogłowie, wytok, siodło, ochraniacze na cztery nogi i inne tego typu bzdety, by w rezultacie koń był tym wszystkim obwieszony. No, ale przecież ,,wspomagają", więc dlaczego by nie? W każdym razie, sprzęt już po chwili spoczął na wieszakach koło boksu wałacha, a ja odbyłem drugą rundę w kierunku siodlarni – tym razem po szczotki i kask.
– Masz zamiar jeździć w tym stroju? – usłyszałem za sobą i odwróciłem się na pięcie, by sprawdzić, do kogo należą te słowa. Była to Ashley, o kurde, odezwała się pierwsza i były to więcej niż dwa słowa. Postęp?
Ona też trzymała w ręku ogłowie i ubrana była w bryczesy. Ale w sumie – ja nie byłem. Cały mój strój treningowy spoczywał w szatni, do której planowałem wybrać się tuż po odłożeniu całego sprzętu.
– Miałem zamiar to zrobić – powiedziałem, przewracając oczami. – Też teraz trenujesz?
Dziewczyna przytaknęła tylko, po czym odeszła w głąb korytarza, a w odpowiedzi usłyszałem tylko dźwięk rozsuwanych drzwi boksu. Kolejna laska, która ma do mnie jakiś problem, bądź udaje, że mnie nie lubi z takich, bądź innych powodów? W sumie nie interesowało mnie to za bardzo, ale nienawidziłem, kiedy w stajni panowała dość napięta atmosfera. Raczej byłem tym gadatliwym typem człowieka, ale cóż poradzić, teraz nie czas na rozmowy. Kiedy już miałem kierować się w stronę szatni, usłyszałem z boksu Danse Macabre krzyk Ashley.
Ash? Przepraszam, że kończę w takim momencie, ale gdybym pisała, pisała, pisała, to opowiadanie miałoby z 2000 słów, a komu chciałoby się to czytać? ;-; XD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz