+

Archiwum

Etykiety

Aleksandra (2) Alexandra (2) Allijay (2) Amelia (11) Ashley (9) Ashton (2) Aspen (6) Astrid (2) Aviana (1) Carmen (7) Carter (2) Cole (7) Cruz (1) Damien (2) Daniel (16) Delfina (2) Dezydery (1) Eden (3) Eleonora (2) Elizabeth (2) Gabrielle (3) Giselle (2) Gwen (3) Harry (3) Heather (6) Igor (1) Iris (1) Jack (2) Jean (1) Josephine (2) Leo (2) Liam (1) Luke (1) Maxine (3) Naomi (1) Naomi Sullivan (1) Nowa postać (50) Olivier (2) Raven (1) Rebeca (1) Skylar (1) Sophie (2) Steven (1) Thomas (2) William (1)

Popularne posty

Od Daniela CD. Ashley

Krzyk wiecznie spokojnej i nieco cichej Ashley sprawił, że nieco się zdziwiłem. Nigdy nie słyszałem, by krzyczała. W sumie, to rzadko kiedy w ogóle z nią rozmawiałem, więc czemu tak się dziwię? Cała ta sytuacja wydała mi się jednak na tyle niecodzienna, że pokwapiłem się, by zajrzeć na chwilę do boksu Danse Macabre i obadać sytuację.
– Co się stało? – zapytałem, unosząc do góry jedną brew. Od początku obstawiałem, że krzyk ten (a właściwie wrzask) nie jest spowodowany czymś szokującym, dlatego też powędrowałem w stronę Ashley dość spokojnie i tylko zaśmiałem się, słysząc odpowiedź, której mi udzieliła.
– Nic. Trochę się nie dogadałyśmy. 
– Nawet własny koń nie może cię znieść, dziwię się jak te dzieciaki z tobą wytrzymują – skwitowałem ze śmiechem,
– Nie wytrzymują. Nie słyszałeś? Dzisiaj się jeden popłakał - odpowiedziała w tym samym tonie i wyminęła mnie, żeby w końcu opatrzyć ranę. – Powodzenia na treningu. - dodała, chwilę później odwracając się. W sumie podziwiam ją, że ma czas i cierpliwość by użerać się z tymi bachorami. Urocze jeździczki, bo inaczej nie można tego ująć, to najgorsza zmora każdej stajni. Wszędzie ich pełno, każda chwali się sprzętem, jaki kupił im ich tatuś i mimo, że nie posiadają własnych koni, zawsze przychodzą do stajni obładowane najlepszym, kolorowym sprzętem. Chore, to mało powiedziane. Ale w sumie też nieco zabawne, kiedy jedna przez drugą kłócą się, który czaprak lepiej pasuje do których owijek.
- Tobie chyba bardziej się przyda – rzuciłem tylko, po czym zostawiłem Ashley samą ze swoją klaczą. Ja natomiast powędrowałem do wcześniej omierzonego celu jakim była szatnia. Zamknąłem za sobą drzwi i otworzyłem szafkę, w której znajdowały się stare, treningowe bryczesy, zwykła, czarna bluza, sztyblety i sztylpy oraz kask. Była to tylko jedna tysięczna całego mojego sprzętu, który walał się po całym domu, i którego potrafiłem szukać godzinami, by znaleźć pasujący jeden do drugiego but, czy też sztylp. Po incydencie w jeździe w jeansach nie powtórzę drugi raz tego samego błędu, dlatego zawsze trzymam w szafce ,,sprzęt zapasowy", tak na wszelki wypadek. Do dzisiaj nie zapomnę tego treningu, kiedy to jechałem parkur stu centymetrowy w jeansach i koszuli. Szczegóły może już sobie podaruję.
Po odzianiu wszystkich elementów garderoby, pozostało mi już tylko uszykowanie Portosa, co raczej zawsze idzie szybko i sprawnie, bo jeśli chodzi o spawy pielęgnacyjne – mogę określić go jako złotego konia. Wyprowadziłem go z boksu, przypinając go do dwóch uwiązów przymocowanych do uchwytów po dwóch stronach korytarza. Nigdy nie czyściłem konia w boksie, bo – po pierwsze – nie lubiłem, a po drugie... w sumie, po prostu wolałem robić to na korytarzu, tyle w temacie. Koń machnął wesoło głową, a ja przystąpiłem do czyszczenia go, jako-tako, w najważniejszych miejscach, byleby się nie obtarł. Wyjąłem słomę z ogona, wyczyściłem kopyta, po czym go szybko osiodłałem. Nigdy zbytnio nie przykładam się do czyszczenia konia. Dlaczego? W żadnym wypadku dlatego, że nie lubię czyścić, chociaż to w sumie też, bo jestem typem wiecznego lenia. Zazwyczaj, kiedy trenuję w godzinach raczej południowych, w stajni jest pełno dziewczynek, które z ogromnym entuzjazmem są skłonne mnie wyręczyć. Z siodłaniem radzę już sobie sam, po tym, gdy pewnego dnia ujrzałem siodło leżące prawie że na zadzie, a ochraniacze przednie założone na tylne kończyny. Sam bym chyba nigdy na to nie wpadł.

*

Wskoczyłem na grzbiet Portosa i rozejrzałem się dookoła. Plac był wyjątkowo pusty, a w różnych miejscach na parkurze prezentowały się przeszkody wysokości około metra, a nawet niżej. No cóż, chyba nieco się zapędziłem, bo zanim wsiadłem na wałacha, powinienem najpierw wszystko dokładnie rozplanować. Planowanie nigdy nie było moją mocną stroną i zawsze stawiałem na totalny spontan, co lepiej sprawdzało się w moim przypadku. No, ale nie zacznę treningu od metrowych stacjonat i okserów.
Zeskoczyłem na ziemię, zostawiając Portosa na środku placu. Ruszyłem w kierunku najbliższej przeszkody, nieco ją przekształcając. W rezultacie stworzyłem dwa wyższe krzyżaki, trzy komplety drążków i jedną stacjonatę. W połowie jazdy znów będę zmuszony schodzić z konia i ustawiać wszystko na nowo, tym razem wyżej.
Spojrzałem na Portosa, odstawiając ostatni stojak na ziemię.
– Co się gapisz? – skwitowałem, śmiejąc się po chwili pod nosem. Podszedłem do wałacha, chwyciłem wodze w lewą dłoń i po chwili po raz kolejny znalazłem się w siodle.

*

Po jakichś pięciu zsiadaniach i wsiadaniach na konia, w końcu odetchnąłem z ulgą wiedząc, że kiedy zsiądę ostatni raz, będę mógł w końcu pójść do stajni i odsapnąć. Trenowanie samemu, w dodatku skoków, może być trochę uciążliwe, bo przeszkody trzeba non stop albo zmieniać, albo podnosić zrzucone drągi. Ciężka sprawa, dlatego następnym razem bez osoby-od-podnoszenia-drągów na żaden trening skokowy sam się nie wybieram. Na szczęście na jutro zaplanowałem teren, czyli coś za czym – tak w sumie – bardzo się stęskniłem. Oby tylko pogoda dopisywała, bo dzisiejszy deszcz przytłoczył nie tylko mnie, ale i Portosa, który był nieco ,,misiowaty" i nic mu się nie chciało. Trener mocno się zdenerwuje widząc, jak bardzo nasza forma spadła w zaledwie tydzień, ale trudno. On miał urlop to i my.
Wyjąłem z kieszeni telefon, po czym podświetliłem ekran. Dochodziła dwudziesta, a więc znając mnie w domu będę za jakąś godzinę. Nim rozsiodłam Portosa, pozamykam wszystko i sam przebiorę się w suche ubrania, minie dość sporo czasu, bo mam w swoim usposobieniu – stety czy niestety – nieco się guzdrać. No, albo po prostu nie spieszy mi się zbytnio. Po rozsiodłaniu wierzchowca odniosłem cały sprzęt do siodlarni, po wcześniejszym umyciu wędzidła i wywieszeniu czapraka na grzejnik, by wysechł od zimnego deszczu, który towarzyszył nam przez większość treningu. Następnie skierowałem się do szatni, by zmienić i swoje mokre ubranie.
– Ciężki trening? – spytałem od progu, widząc wewnątrz pomieszczenia opartą o szafkę Ashley. Zdecydowanie wyglądała na wyczerpaną i nieco przygaszoną. W sumie jej się nie dziwię, wyścigi to dość ciężki sport i na pewno bardzo wyczerpujący, dlatego w tym momencie jestem wdzięczny matce, że nie zmusiła mnie do tejże dyscypliny. Chociaż tyle.
– Mój koń to potwór – mruknęła i westchnęła ciężko.
– Cóż, w takim razie pasujecie do siebie – skwitowałem krótko, chcąc chociaż trochę poprawić jej humor. Mój koń wprawdzie nie był najgorszy, w sumie, lubiłem go, ale też nieraz miałem z nim trzy światy i jedynym, co miałem ochotę zrobić było oddanie go na kabanosy.
– Potraktuję to jako komplement. Jak tobie poszło? – zapytała, a ja przewertowałem w myślach cały mój trening.
– Świetnie – przewróciłem oczami i podszedłem do swojej szafki. Wyjąłem z niej jeansy oraz trampki i suchą bluzę. – Nie no, serio, koń był dzisiaj całkiem spokojny i luźny, całkiem nieźle się go prowadziło, ale chyba aż ZA bardzo. No i, jeśli masz zamiar iść kiedyś na trening skokowy samemu, to cenna rada: zawsze bierz ze sobą kogoś, kto będzie skłonny ustawiać ci drągi, bo inaczej spodziewaj się dziesięciokrotnego schodzenia z konia w celu poprawy czegoś przy każdej z przeszkód – skwitowałem, odpinając guzik bryczesów. A, no tak, zupełnie zapomniałem, że Ashley cały czas tam stała.
– Nie przeszkadza mi przebierać się w towarzystwie dziewczyny, ale wiesz, nie chcę, żebyś ty czuła się skrępowana – wyszczerzyłem zęby, wstrzymując się na chwilę w zdejmowaniu bryczesów. Musiało to wyglądać nieco dziwnie, przynajmniej dla mnie, ale serio – nie przeszkadzało mi, że się na mnie gapi.
– I tak miałam iść jeszcze do tego zła wcielonego – mruknęła, wychodząc pospiesznie z szatni. Wzruszyłem tylko ramionami, kończąc uprzednio zaczętą czynność. Po kilku chwilach byłem już suchy, a mokre ciuchy wrzuciłem niedbale do szafki. Sprzątnę jutro, mruknąłem w myślach doskonale wiedząc, że i tak tego nie zrobię. Zaśmiałem się pod nosem, wychodząc z szatni.
– Znów się spotykamy. – Po raz kolejny wyszczerzyłem zęby w kierunku Ashley. – Jedziesz do domu? – zapytałem, widząc, że niepewnie spogląda przez okno na coraz to mocniej padający deszcz.
– W sumie to... nie wiem – odparła krótko. Uniosłem pytająco brwi, nieco zdezorientowany, bo raczej odpowiedź na to pytanie nie powinna być trudna. – To znaczy... mój ostatni autobus uciekł i albo będę wracać na pieszo do domu w tę ulewę albo poczekam aż nieco przejdzie – dodała, widząc moją zaskoczoną minę.
– Albo pojedziemy rowerem do mnie i podwiozę cię autem, to też jakieś wyjście – uśmiechnąłem się znacząco, po czym ruszyłem w stronę wyjścia. – Idziesz?

Ashley? Hehe XD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz



Szablon dostosowany do przeglądarki internetowej Google Chrome. ©Agata | WS | x x.