Krzyk wiecznie spokojnej i nieco cichej Ashley sprawił, że nieco się zdziwiłem. Nigdy nie słyszałem, by krzyczała. W sumie, to rzadko kiedy w ogóle z nią rozmawiałem, więc czemu tak się dziwię? Cała ta sytuacja wydała mi się jednak na tyle niecodzienna, że pokwapiłem się, by zajrzeć na chwilę do boksu Danse Macabre i obadać sytuację.
– Co się stało? – zapytałem, unosząc do góry jedną brew. Od początku obstawiałem, że krzyk ten (a właściwie wrzask) nie jest spowodowany czymś szokującym, dlatego też powędrowałem w stronę Ashley dość spokojnie i tylko zaśmiałem się, słysząc odpowiedź, której mi udzieliła.
– Nic. Trochę się nie dogadałyśmy.
– Nic. Trochę się nie dogadałyśmy.
– Nawet własny koń nie może cię znieść, dziwię się jak te dzieciaki z tobą wytrzymują – skwitowałem ze śmiechem,
– Nie wytrzymują. Nie słyszałeś? Dzisiaj się jeden popłakał - odpowiedziała w tym samym tonie i wyminęła mnie, żeby w końcu opatrzyć ranę. – Powodzenia na treningu. - dodała, chwilę później odwracając się. W sumie podziwiam ją, że ma czas i cierpliwość by użerać się z tymi bachorami. Urocze jeździczki, bo inaczej nie można tego ująć, to najgorsza zmora każdej stajni. Wszędzie ich pełno, każda chwali się sprzętem, jaki kupił im ich tatuś i mimo, że nie posiadają własnych koni, zawsze przychodzą do stajni obładowane najlepszym, kolorowym sprzętem. Chore, to mało powiedziane. Ale w sumie też nieco zabawne, kiedy jedna przez drugą kłócą się, który czaprak lepiej pasuje do których owijek.
– Nie wytrzymują. Nie słyszałeś? Dzisiaj się jeden popłakał - odpowiedziała w tym samym tonie i wyminęła mnie, żeby w końcu opatrzyć ranę. – Powodzenia na treningu. - dodała, chwilę później odwracając się. W sumie podziwiam ją, że ma czas i cierpliwość by użerać się z tymi bachorami. Urocze jeździczki, bo inaczej nie można tego ująć, to najgorsza zmora każdej stajni. Wszędzie ich pełno, każda chwali się sprzętem, jaki kupił im ich tatuś i mimo, że nie posiadają własnych koni, zawsze przychodzą do stajni obładowane najlepszym, kolorowym sprzętem. Chore, to mało powiedziane. Ale w sumie też nieco zabawne, kiedy jedna przez drugą kłócą się, który czaprak lepiej pasuje do których owijek.
- Tobie chyba bardziej się przyda – rzuciłem tylko, po czym zostawiłem Ashley samą ze swoją klaczą. Ja natomiast powędrowałem do wcześniej omierzonego celu jakim była szatnia. Zamknąłem za sobą drzwi i otworzyłem szafkę, w której znajdowały się stare, treningowe bryczesy, zwykła, czarna bluza, sztyblety i sztylpy oraz kask. Była to tylko jedna tysięczna całego mojego sprzętu, który walał się po całym domu, i którego potrafiłem szukać godzinami, by znaleźć pasujący jeden do drugiego but, czy też sztylp. Po incydencie w jeździe w jeansach nie powtórzę drugi raz tego samego błędu, dlatego zawsze trzymam w szafce ,,sprzęt zapasowy", tak na wszelki wypadek. Do dzisiaj nie zapomnę tego treningu, kiedy to jechałem parkur stu centymetrowy w jeansach i koszuli. Szczegóły może już sobie podaruję.
Po odzianiu wszystkich elementów garderoby, pozostało mi już tylko uszykowanie Portosa, co raczej zawsze idzie szybko i sprawnie, bo jeśli chodzi o spawy pielęgnacyjne – mogę określić go jako złotego konia. Wyprowadziłem go z boksu, przypinając go do dwóch uwiązów przymocowanych do uchwytów po dwóch stronach korytarza. Nigdy nie czyściłem konia w boksie, bo – po pierwsze – nie lubiłem, a po drugie... w sumie, po prostu wolałem robić to na korytarzu, tyle w temacie. Koń machnął wesoło głową, a ja przystąpiłem do czyszczenia go, jako-tako, w najważniejszych miejscach, byleby się nie obtarł. Wyjąłem słomę z ogona, wyczyściłem kopyta, po czym go szybko osiodłałem. Nigdy zbytnio nie przykładam się do czyszczenia konia. Dlaczego? W żadnym wypadku dlatego, że nie lubię czyścić, chociaż to w sumie też, bo jestem typem wiecznego lenia. Zazwyczaj, kiedy trenuję w godzinach raczej południowych, w stajni jest pełno dziewczynek, które z ogromnym entuzjazmem są skłonne mnie wyręczyć. Z siodłaniem radzę już sobie sam, po tym, gdy pewnego dnia ujrzałem siodło leżące prawie że na zadzie, a ochraniacze przednie założone na tylne kończyny. Sam bym chyba nigdy na to nie wpadł.
Wskoczyłem na grzbiet Portosa i rozejrzałem się dookoła. Plac był wyjątkowo pusty, a w różnych miejscach na parkurze prezentowały się przeszkody wysokości około metra, a nawet niżej. No cóż, chyba nieco się zapędziłem, bo zanim wsiadłem na wałacha, powinienem najpierw wszystko dokładnie rozplanować. Planowanie nigdy nie było moją mocną stroną i zawsze stawiałem na totalny spontan, co lepiej sprawdzało się w moim przypadku. No, ale nie zacznę treningu od metrowych stacjonat i okserów.
Zeskoczyłem na ziemię, zostawiając Portosa na środku placu. Ruszyłem w kierunku najbliższej przeszkody, nieco ją przekształcając. W rezultacie stworzyłem dwa wyższe krzyżaki, trzy komplety drążków i jedną stacjonatę. W połowie jazdy znów będę zmuszony schodzić z konia i ustawiać wszystko na nowo, tym razem wyżej.
Spojrzałem na Portosa, odstawiając ostatni stojak na ziemię.
– Co się gapisz? – skwitowałem, śmiejąc się po chwili pod nosem. Podszedłem do wałacha, chwyciłem wodze w lewą dłoń i po chwili po raz kolejny znalazłem się w siodle.
Po jakichś pięciu zsiadaniach i wsiadaniach na konia, w końcu odetchnąłem z ulgą wiedząc, że kiedy zsiądę ostatni raz, będę mógł w końcu pójść do stajni i odsapnąć. Trenowanie samemu, w dodatku skoków, może być trochę uciążliwe, bo przeszkody trzeba non stop albo zmieniać, albo podnosić zrzucone drągi. Ciężka sprawa, dlatego następnym razem bez osoby-od-podnoszenia-drągów na żaden trening skokowy sam się nie wybieram. Na szczęście na jutro zaplanowałem teren, czyli coś za czym – tak w sumie – bardzo się stęskniłem. Oby tylko pogoda dopisywała, bo dzisiejszy deszcz przytłoczył nie tylko mnie, ale i Portosa, który był nieco ,,misiowaty" i nic mu się nie chciało. Trener mocno się zdenerwuje widząc, jak bardzo nasza forma spadła w zaledwie tydzień, ale trudno. On miał urlop to i my.
Wyjąłem z kieszeni telefon, po czym podświetliłem ekran. Dochodziła dwudziesta, a więc znając mnie w domu będę za jakąś godzinę. Nim rozsiodłam Portosa, pozamykam wszystko i sam przebiorę się w suche ubrania, minie dość sporo czasu, bo mam w swoim usposobieniu – stety czy niestety – nieco się guzdrać. No, albo po prostu nie spieszy mi się zbytnio. Po rozsiodłaniu wierzchowca odniosłem cały sprzęt do siodlarni, po wcześniejszym umyciu wędzidła i wywieszeniu czapraka na grzejnik, by wysechł od zimnego deszczu, który towarzyszył nam przez większość treningu. Następnie skierowałem się do szatni, by zmienić i swoje mokre ubranie.
– Ciężki trening? – spytałem od progu, widząc wewnątrz pomieszczenia opartą o szafkę Ashley. Zdecydowanie wyglądała na wyczerpaną i nieco przygaszoną. W sumie jej się nie dziwię, wyścigi to dość ciężki sport i na pewno bardzo wyczerpujący, dlatego w tym momencie jestem wdzięczny matce, że nie zmusiła mnie do tejże dyscypliny. Chociaż tyle.
– Mój koń to potwór – mruknęła i westchnęła ciężko.
– Cóż, w takim razie pasujecie do siebie – skwitowałem krótko, chcąc chociaż trochę poprawić jej humor. Mój koń wprawdzie nie był najgorszy, w sumie, lubiłem go, ale też nieraz miałem z nim trzy światy i jedynym, co miałem ochotę zrobić było oddanie go na kabanosy.
– Potraktuję to jako komplement. Jak tobie poszło? – zapytała, a ja przewertowałem w myślach cały mój trening.
– Świetnie – przewróciłem oczami i podszedłem do swojej szafki. Wyjąłem z niej jeansy oraz trampki i suchą bluzę. – Nie no, serio, koń był dzisiaj całkiem spokojny i luźny, całkiem nieźle się go prowadziło, ale chyba aż ZA bardzo. No i, jeśli masz zamiar iść kiedyś na trening skokowy samemu, to cenna rada: zawsze bierz ze sobą kogoś, kto będzie skłonny ustawiać ci drągi, bo inaczej spodziewaj się dziesięciokrotnego schodzenia z konia w celu poprawy czegoś przy każdej z przeszkód – skwitowałem, odpinając guzik bryczesów. A, no tak, zupełnie zapomniałem, że Ashley cały czas tam stała.
– Nie przeszkadza mi przebierać się w towarzystwie dziewczyny, ale wiesz, nie chcę, żebyś ty czuła się skrępowana – wyszczerzyłem zęby, wstrzymując się na chwilę w zdejmowaniu bryczesów. Musiało to wyglądać nieco dziwnie, przynajmniej dla mnie, ale serio – nie przeszkadzało mi, że się na mnie gapi.
– I tak miałam iść jeszcze do tego zła wcielonego – mruknęła, wychodząc pospiesznie z szatni. Wzruszyłem tylko ramionami, kończąc uprzednio zaczętą czynność. Po kilku chwilach byłem już suchy, a mokre ciuchy wrzuciłem niedbale do szafki. Sprzątnę jutro, mruknąłem w myślach doskonale wiedząc, że i tak tego nie zrobię. Zaśmiałem się pod nosem, wychodząc z szatni.
– Znów się spotykamy. – Po raz kolejny wyszczerzyłem zęby w kierunku Ashley. – Jedziesz do domu? – zapytałem, widząc, że niepewnie spogląda przez okno na coraz to mocniej padający deszcz.
– W sumie to... nie wiem – odparła krótko. Uniosłem pytająco brwi, nieco zdezorientowany, bo raczej odpowiedź na to pytanie nie powinna być trudna. – To znaczy... mój ostatni autobus uciekł i albo będę wracać na pieszo do domu w tę ulewę albo poczekam aż nieco przejdzie – dodała, widząc moją zaskoczoną minę.
– Albo pojedziemy rowerem do mnie i podwiozę cię autem, to też jakieś wyjście – uśmiechnąłem się znacząco, po czym ruszyłem w stronę wyjścia. – Idziesz?
Po odzianiu wszystkich elementów garderoby, pozostało mi już tylko uszykowanie Portosa, co raczej zawsze idzie szybko i sprawnie, bo jeśli chodzi o spawy pielęgnacyjne – mogę określić go jako złotego konia. Wyprowadziłem go z boksu, przypinając go do dwóch uwiązów przymocowanych do uchwytów po dwóch stronach korytarza. Nigdy nie czyściłem konia w boksie, bo – po pierwsze – nie lubiłem, a po drugie... w sumie, po prostu wolałem robić to na korytarzu, tyle w temacie. Koń machnął wesoło głową, a ja przystąpiłem do czyszczenia go, jako-tako, w najważniejszych miejscach, byleby się nie obtarł. Wyjąłem słomę z ogona, wyczyściłem kopyta, po czym go szybko osiodłałem. Nigdy zbytnio nie przykładam się do czyszczenia konia. Dlaczego? W żadnym wypadku dlatego, że nie lubię czyścić, chociaż to w sumie też, bo jestem typem wiecznego lenia. Zazwyczaj, kiedy trenuję w godzinach raczej południowych, w stajni jest pełno dziewczynek, które z ogromnym entuzjazmem są skłonne mnie wyręczyć. Z siodłaniem radzę już sobie sam, po tym, gdy pewnego dnia ujrzałem siodło leżące prawie że na zadzie, a ochraniacze przednie założone na tylne kończyny. Sam bym chyba nigdy na to nie wpadł.
*
Wskoczyłem na grzbiet Portosa i rozejrzałem się dookoła. Plac był wyjątkowo pusty, a w różnych miejscach na parkurze prezentowały się przeszkody wysokości około metra, a nawet niżej. No cóż, chyba nieco się zapędziłem, bo zanim wsiadłem na wałacha, powinienem najpierw wszystko dokładnie rozplanować. Planowanie nigdy nie było moją mocną stroną i zawsze stawiałem na totalny spontan, co lepiej sprawdzało się w moim przypadku. No, ale nie zacznę treningu od metrowych stacjonat i okserów.
Zeskoczyłem na ziemię, zostawiając Portosa na środku placu. Ruszyłem w kierunku najbliższej przeszkody, nieco ją przekształcając. W rezultacie stworzyłem dwa wyższe krzyżaki, trzy komplety drążków i jedną stacjonatę. W połowie jazdy znów będę zmuszony schodzić z konia i ustawiać wszystko na nowo, tym razem wyżej.
Spojrzałem na Portosa, odstawiając ostatni stojak na ziemię.
– Co się gapisz? – skwitowałem, śmiejąc się po chwili pod nosem. Podszedłem do wałacha, chwyciłem wodze w lewą dłoń i po chwili po raz kolejny znalazłem się w siodle.
*
Po jakichś pięciu zsiadaniach i wsiadaniach na konia, w końcu odetchnąłem z ulgą wiedząc, że kiedy zsiądę ostatni raz, będę mógł w końcu pójść do stajni i odsapnąć. Trenowanie samemu, w dodatku skoków, może być trochę uciążliwe, bo przeszkody trzeba non stop albo zmieniać, albo podnosić zrzucone drągi. Ciężka sprawa, dlatego następnym razem bez osoby-od-podnoszenia-drągów na żaden trening skokowy sam się nie wybieram. Na szczęście na jutro zaplanowałem teren, czyli coś za czym – tak w sumie – bardzo się stęskniłem. Oby tylko pogoda dopisywała, bo dzisiejszy deszcz przytłoczył nie tylko mnie, ale i Portosa, który był nieco ,,misiowaty" i nic mu się nie chciało. Trener mocno się zdenerwuje widząc, jak bardzo nasza forma spadła w zaledwie tydzień, ale trudno. On miał urlop to i my.
Wyjąłem z kieszeni telefon, po czym podświetliłem ekran. Dochodziła dwudziesta, a więc znając mnie w domu będę za jakąś godzinę. Nim rozsiodłam Portosa, pozamykam wszystko i sam przebiorę się w suche ubrania, minie dość sporo czasu, bo mam w swoim usposobieniu – stety czy niestety – nieco się guzdrać. No, albo po prostu nie spieszy mi się zbytnio. Po rozsiodłaniu wierzchowca odniosłem cały sprzęt do siodlarni, po wcześniejszym umyciu wędzidła i wywieszeniu czapraka na grzejnik, by wysechł od zimnego deszczu, który towarzyszył nam przez większość treningu. Następnie skierowałem się do szatni, by zmienić i swoje mokre ubranie.
– Ciężki trening? – spytałem od progu, widząc wewnątrz pomieszczenia opartą o szafkę Ashley. Zdecydowanie wyglądała na wyczerpaną i nieco przygaszoną. W sumie jej się nie dziwię, wyścigi to dość ciężki sport i na pewno bardzo wyczerpujący, dlatego w tym momencie jestem wdzięczny matce, że nie zmusiła mnie do tejże dyscypliny. Chociaż tyle.
– Mój koń to potwór – mruknęła i westchnęła ciężko.
– Cóż, w takim razie pasujecie do siebie – skwitowałem krótko, chcąc chociaż trochę poprawić jej humor. Mój koń wprawdzie nie był najgorszy, w sumie, lubiłem go, ale też nieraz miałem z nim trzy światy i jedynym, co miałem ochotę zrobić było oddanie go na kabanosy.
– Potraktuję to jako komplement. Jak tobie poszło? – zapytała, a ja przewertowałem w myślach cały mój trening.
– Świetnie – przewróciłem oczami i podszedłem do swojej szafki. Wyjąłem z niej jeansy oraz trampki i suchą bluzę. – Nie no, serio, koń był dzisiaj całkiem spokojny i luźny, całkiem nieźle się go prowadziło, ale chyba aż ZA bardzo. No i, jeśli masz zamiar iść kiedyś na trening skokowy samemu, to cenna rada: zawsze bierz ze sobą kogoś, kto będzie skłonny ustawiać ci drągi, bo inaczej spodziewaj się dziesięciokrotnego schodzenia z konia w celu poprawy czegoś przy każdej z przeszkód – skwitowałem, odpinając guzik bryczesów. A, no tak, zupełnie zapomniałem, że Ashley cały czas tam stała.
– Nie przeszkadza mi przebierać się w towarzystwie dziewczyny, ale wiesz, nie chcę, żebyś ty czuła się skrępowana – wyszczerzyłem zęby, wstrzymując się na chwilę w zdejmowaniu bryczesów. Musiało to wyglądać nieco dziwnie, przynajmniej dla mnie, ale serio – nie przeszkadzało mi, że się na mnie gapi.
– I tak miałam iść jeszcze do tego zła wcielonego – mruknęła, wychodząc pospiesznie z szatni. Wzruszyłem tylko ramionami, kończąc uprzednio zaczętą czynność. Po kilku chwilach byłem już suchy, a mokre ciuchy wrzuciłem niedbale do szafki. Sprzątnę jutro, mruknąłem w myślach doskonale wiedząc, że i tak tego nie zrobię. Zaśmiałem się pod nosem, wychodząc z szatni.
– Znów się spotykamy. – Po raz kolejny wyszczerzyłem zęby w kierunku Ashley. – Jedziesz do domu? – zapytałem, widząc, że niepewnie spogląda przez okno na coraz to mocniej padający deszcz.
– W sumie to... nie wiem – odparła krótko. Uniosłem pytająco brwi, nieco zdezorientowany, bo raczej odpowiedź na to pytanie nie powinna być trudna. – To znaczy... mój ostatni autobus uciekł i albo będę wracać na pieszo do domu w tę ulewę albo poczekam aż nieco przejdzie – dodała, widząc moją zaskoczoną minę.
– Albo pojedziemy rowerem do mnie i podwiozę cię autem, to też jakieś wyjście – uśmiechnąłem się znacząco, po czym ruszyłem w stronę wyjścia. – Idziesz?
Ashley? Hehe XD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz