Znacie ten przecudowny moment z filmów i książek, kiedy to pierwsze promienie dopiero co wzeszłego słońca wpadają przez szybę w oknie wprost do pokoju domniemanego głównego bohatera, aby go delikatnie zbudzić? Szkoda, że to fikcyjny element. Chętnie rzekłabym słowem wstępu, jak uroczo rozpoczęłam poranek, witając się z życiodajną gwiazdą. Niestety, nie przeciągnęłam się i nie uśmiechnęłam leniwie, mlaszcząc przesłodko w akompaniamencie ćwierkających na zewnątrz ptaszków. Otworzyłam oczy, bo tak mi jebało po gałach to pierdolone słońce, że nawet nieboszczyk by się wkurwił, potem trzasnęłam budzikiem o pobliską ścianę na tyle mocno, aby się biedak rozleciał na drobne kawałeczki, by finalnie rzucić jedną czy dwiema kurwami w stronę okna i opuścić roletę, odcinając się w większości od światła.
– O tak – mruczałam pod nosem sama do siebie, gdy powoli wędrowałam schodami w dół, wprost do skromnie, acz przytulnie urządzonej kuchni – tego zdecydowanie było mi trzeba.
Nigdy, powtarzam – NIGDY, nie lubiłam poranków. Nawet jeśli wiedziałam, iż weekend stał przede mną otworem to wciąż trzeba było podnieść zad o nieludzko wczesnej porze, by wybrać się do stadniny i zadbać o Liona, który – tak swoją drogą – z pewnością czekał już na garść świeżych nowinek spoza stajni. I soczystą marcheweczkę w ramach rekompensaty za ograniczony czas poświęcany jemu i tylko jemu. Myśląc tak nad ploteczkami, które mogłabym przekazać mojemu ukochanemu pinciakowi w międzyczasie starałam się okiełznać wiecznie zbuntowany ekspres do kawy. Wieloletni rupieć, który dwa lata temu powinnam była wymienić na nowiuteńki model, ale sentyment do rzęcha mi to uniemożliwiał. Koniec końców poszliśmy na kompromis i zamiast upragnionej latte waniliowej – otrzymałam americanę na mleku kokosowym, równie pyszną.
W okolicach siódmej lawirowałam kierownicą w prawo i lewo, starając się utrzymać na śliskiej po wczorajszej ulewie drodze, podczas której na całe szczęście siedziałam w domu, wyekwipowana w kubek gorącej czekolady z dodatkiem wanilii, wygodny fotel umiejscowiony zaraz pod oknem, kocyk i książkę – „Chłopak na zastępstwo”. Och, słodki losie, dlaczego taki Hayden nie mógł przytrafić się mnie? Kontynuując: asfalt okazał się być na tyle nieuprzejmy, by prawie stać się ostatnim gwoździem w mojej trumnie, kiedy drogę przecięła mi ewidentnie rozradowana młoda sarna, a ja tymczasowo straciłam panowanie nad pojazdem. I co ten świat począłby bez takiego idealnego tworu boskiego jak ja? Tak, zdecydowanie powinnam popracować nad skromnością.
Wyskoczyłam z audi, gdy tylko zjawiłam się na miejscu i zlustrowałam wzrokiem ubłocony zderzak. Zdawałam sobie sprawę z tego, że przez natłok obowiązków ostro zaniedbałam samochód, ale nie spodziewałam się, że ujrzę tak tragiczny widok. Ciemne smugi na połyskującej do niedawna nawierzchni sprawiły, że odważnie odwróciłam wzrok i odeszłam jak najdalej, byle tego obrazu nędzy i rozpaczy nie znosić ani sekundy dłużej. Gdy tylko zjawiłam się przy doskonale znanym boksie, powitało mnie radosne rżenie Liona. Ujęłam pysk zwierzaka w dłonie i pogładziłam z pewną dozą czułości, przyglądając się błyszczącym ślepiom konia maślanym wzrokiem, który – gwoli ścisłości – jest u mnie spotykany rzadziej niż deszcz na Saharze.
Po doprowadzeniu mojego najwierniejszego towarzysza do jako takiego stanu (co nie było takie łatwe przy rozbrykanym, pełnym energii koniu, który mentalnie przypominał źrebię), zręcznie go osiodłałam. Sprzęt, którym dysponowałam nie był może odpicowaną bajerą z najwyższej półki, aczkolwiek zależało mi na komforcie, nie firmowym znaczku. Przygładziłam górną część własnego stroju ku wygodzie i niebawem czułam na twarzy powiew wiatru, kiedy Lion pędził przed siebie, przybierając odpowiednią prędkość do wykonania skoku przez przeszkodę na horyzoncie. Kopyta zwierzęcia nie miały nawet szans, by otrzeć się o kolorową barierkę, nad którą szybował w przeciągu raptem dwóch sekund. Co jak co, ale wybicie tego nieokrzesanego wierzchowca było godne podziwu. Z czystą przyjemnością i zadowoleniem wymalowanymi na twarzy wsłuchiwałam się w stukot wywoływany biegiem w miarowym tempie. Kolejne utrudnienia na trasie nie zrobiły na naszej nierozłącznej dwójce nawet najmniejszego wrażenia. Trening trwał w najlepsze, dopóki krnąbrna natura tego pinto z wygórowanymi wymaganiami nie dała o sobie znać. Skończyło się wysłuchiwanie komend, więc z głębokim westchnieniem pozwoliłam mu na triumf, bo żaden z moich argumentów nie był na tyle silny, co jego parskanie („Jesteś koniem czy osłem, do cholery?”) i z tego też względu poprowadziłam go do boksu, aby podsunąć mu pod nos świeżą marchew.
Tymczasem do stajni wtargnęła dziewczyna, której wcześniej nie widywałam w tych progach. Rzuciłam na nią ukradkiem wzrokiem, kiedy krokiem godnym arystokratki przemierzała pomieszczenie wzdłuż, prowadząc obok siebie rumaka rasy fryzyjskiej. Przyznam szczerze, że obiła mi się o uszy wieść o „nowej”, ale nie przejęłam się tym na tyle, by zarywać noce i dumać nad przyszłą członkinią. Jeszcze tak mnie nie popierdoliło. Pozornie niegroźna sytuacja, jednak kiedy twój ulubiony wierzchowiec zaczyna siąpić wodę trawiony pragnieniem, a potem wita się z nieznaną dotychczas osobą z głośnym rżeniem, opluwając przy tym i ją, i jej pupila – zaczyna się robić nieprzyjemnie, możecie mi wierzyć na słowo. W pierwszej kolejności wytrzeszczyłam oczy na Liona, potem zaś przeniosłam rozbawiony wzrok na ofiarę jego radości, która ewidentnie nie podzielała entuzjazmu mojego ukochanego pinto. Zagryzłam wargę na widok wściekłości wymalowanej na twarzy nowej, by nie roześmiać się prosto w jej twarzyczkę.
– I co cię tak bawi?! – wykrzyknęła, prawdopodobnie odczytując emocje z moich oczu. Spojrzała po sobie załamanym wzrokiem. Och, przecież to tylko ubrania. Poza tym nikt nie kazał jej wciskać na siebie ciuszków wartych fortunę. To nadal stajnia, to nadal zwierzęta. – Czy ty wiesz, ile kosztował mnie ten outfit?! – Oho. „Outfit”. Bosko.
– Nie. Ale jestem pewna, że za chwilę mnie oświecisz – odpowiedziałam, krzyżując ramiona i opierając ciężar ciała na ścianie po mojej lewej. Uniosłam prawą brew, przyglądając się zbulwersowanej „arystokratce”.
– Jest warty więcej niż ty i ten twój przeciętny, zapluty ochłap skóry! – wrzasnęła, wysuwając przed siebie rękę i bezkarnie dźgając mnie w pierś. Czy ona myślała, że, no nie wiem, od tego umrę? Albo zniknę?
– Hola, hola, koleżanko. – Chwyciłam dłonią za nadgarstek wyciągniętej ku mnie łapy, przyozdobionej białą rękawiczką. Zacisnęłam zęby i zazgrzytałam nimi, wyobrażając sobie, jak łatwo byłoby teraz nieco uszkodzić przegub tej świruski, zrezygnowałam jednak z podobnego wyczynu, by nie ściągać na siebie kłopotów. – Nie sraj żarem, bo to grozi pożarem, to po pierwsze. – Puściłam rękę „księżniczki”, a na mojej twarzy wykwitł cwany uśmiech, pełen pogardy, na którą z całą pewnością zasługiwała. Rozprostowałam ramiona, zataczając barkami kręgi, czego owocem okazały się pojedyncze chrupnięcia. – Po drugie: kochana, zechciej rzucić okiem na malowniczy krajobraz na zewnątrz. Widzisz to, to takie żółte, tam, wysoko? To nasze piękne słoneczko. To właśnie wokół niego kręcą się planety, nie wokół ciebie, przykro mi. Nie jesteś pępkiem świata. – Z uroczym uśmiechem godnym chichotki serwuję jej delikatne pstryknięcie w nos. – A po trzecie: ten kolor twojego słodziutkiego kubraczka jest już dawno passe – ostatnie zdanie niemal wyszeptałam, pochylając się ku niej i puszczając perskie oczko, na co dziewczyna zakrztusiła się powietrzem, patrząc na mnie wzrokiem w stylu chyba-śnisz-chodzący-promotorze-braku-wyczucia-stylu.
Aspen, zechcesz dokończyć?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz