Spojrzałam spod byka na Aspen, która dumnie ruszyła przodem naszej lichej grupki. Czułam, że dzień zapowiadał się interesująco, zważywszy na fakt, iż prawdopodobnie planowała popisywać się w podobny sposób do końca wycieczki w teren. Pokręciłam głową z głębokim westchnieniem, kiedy dziewczyna ruszyła w nieznanym sobie kierunku, z góry myląc drogi.
– Kochana, idziemy w to drugie lewo – rzuciłam z przebiegłym uśmiechem, na co bliźniaczki trenujące dotychczas pod moim nadzorem zachichotały między sobą. Zerknęłam na nie ukradkiem i puściłam moim uczennicom perskie oczko.
– Och, przecież wiedziałam – odparła z przekąsem, natychmiast zawracając wierzchowca i podążając poprawną trasą.
Niechętnie przystałam na jej propozycję, albo raczej rozkaz. Wyprawa na pola po tak silnych ulewach nie prezentowała się szczególnie kusząco. Aspen była osobą świeżuteńką w tych okolicach, więc byłam wręcz w stu procentach pewna, że nie orientowała się, jak bagniste mogą okazać się pozornie bezpieczne tereny. Poza tym czekała nas droga przez las. A jej śpiewka o domniemanym GPS tylko upewniła mnie w jej lekkomyślności. Dlatego obiecałam sobie mieć oczy dookoła głowy i wyjątkowo dokładnie obserwować okolicę oraz mijane obiekty. Powoli nasz dumny orszak przeciął miasteczko. Gdy przemieszczaliśmy się obok tutejszej kawiarenki, skinęłam z szerokim uśmiechem jednemu z pracowników, który aktualnie wymiatał na zewnątrz zebrane wewnątrz pyły i piach. Zasalutował, jak to miał w zwyczaju, po czym staranniej naciągnął na głowę czapkę, wracając do przerwanego zajęcia.
Niebawem otoczyły nas liczne drzewa. Już na wjeździe kręciłam nosem z powątpiewaniem, starając się odwieść ją od jej niemoralnych zamierzeń, ale okazała się bardziej uparta niż Lion po wyciskającym siódme poty treningu, toteż odpuściłam, dając szatynce wolną rękę. Nieznany dotąd szept w głębi mojego umysłu podpowiadał: „Niech się wykaże, Eden”. Megan i Sophie nie wyglądały na szczególnie przejęte. Skupiały się raczej na dyskutowaniu między sobą w kwestii ich wierzchowców. Były rozważnymi dzieciakami, jak na dwunastolatki. Nie była to jedyna cecha, która odróżniała tę dwójkę od o wiele starszej Haynes. Przede wszystkim bliźniaczki miały wpojoną kulturę osobistą, zasady savoir vivre, a ta rozpuszczona dziewucha dostrzegała jedynie czubek własnego nosa. Kiedy Lion nastąpił na niewielką gałązkę, a ta złamała się z trzaskiem, Gucci podążający przodem zarżał niespokojnie, zatrzymując się na sekundę czy dwie.
– Pilnuj, żeby ta spasiona szkapa chodziła nieco uważniej, Munro – bąknęła szatynka, nieco poluźniając wodze konia, by po chwili ponownie zapanować nad fryzem w pełni.
– Pilnuj, żeby ta sklejona sierść na zadzie twojego rumaczka prezentowała się nieco lepiej, księżniczko – odparowałam bez najmniejszego wysiłku, podśmiewując się pod nosem. Szczególnym chichotem zaniosłam się, kiedy zaniepokojona Aspen natychmiast odwróciła się, by zerknąć na wspomniany zad wierzchowca, przez co niemal wysunęła się z siodła, spotykając z błotnistą nawierzchnią.
Nie uzyskałam odpowiedzi. Fuknęła jedynie urażona i uniosła wysoko głowę, pyszniąc się jak paw. Miałam wielką ochotę ukrócić trochę tę jędzę, na przykład porządnym wpierdolem, co wyszłoby na korzyść i mnie, i jej, bo prawdopodobnie nabijając jej guza na tej główce ze ślicznie wyczesanymi włosami wbiłabym jej także trochę rozumu. Albo rozruszała zastane trybiki. Chociaż kto wie.
Po dobrej godzinie wędrówki zauważyłam, że mijamy ten sam głaz po raz trzeci, jak nie czwarty. Nie odzywałam się dotychczas, jednak w tej chwili miałam już serdecznie dosyć ślepego błądzenia i podążania za tym niekompetentnym człowiekiem. Zatrzymałam się zatem, co oczywiście było nie w smak naszej księżniczce.
– Dosyć tego, Aspen. Przyznaj się do błędu. Mijamy tę skałę po raz setny. Nawet Meg i Soph znają te ścieżki lepiej od ciebie. Zabłysnęłaś jak chrząstka w salcesonie, możesz już sobie darować te popisy. Idź na koniec, wyprowadzę nas z tego błędnego koła. – Nie czekając na odpowiedź ze strony oburzonej nastolatki, wyminęłam ją i zajęłam jej poprzednie miejsce, przejmując dowodzenie nad zastępem, które należało mi się od początku.
Lion stawiał pokracznie swoje kroki, potrząsając od czasu do czasu łbem i prychając. Wiedziałam, co to znaczy. Denerwował się, bo wyczuwał nadchodzącą zmianę pogody. Ja sama nie czułam się najlepiej, dręczona nieprzerwanie silnymi bólami głowy. Wedle naszych meteorologicznych spostrzeżeń niewidocznych dla przeciętnych ludzi gołym okiem – ach, ta skromność – już niebawem niebo przeplotły ciemne chmury, by finalnie stłamsić je całkowicie. Żegnaj, kochane słoneczko. Żegnaj, wysoka temperaturo. Rzuciłam okiem ku sklepieniu spod kasku. Zagryzłam wargę i zatrzymałam wierzchowca, spoglądając na pozostałych członków naszej wyprawy.
– Nie wiem, czy jest sens iść dalej – oznajmiłam, czując jak pierwsza kropla nachodzącej ulewy skapnęła na czubek mojego nosa. Starłam ją szybkim ruchem, poprawiając się przy okazji w siodle. Zbyt długo siedziałam w tej samej pozycji, od czego nieco rozbolał mnie kręgosłup.
– Pogodynka od siedmiu boleści się znalazła. – Aspen przewróciła oczami drwiąco, na co mnie zalała krew. Zacisnęłam szczękę i ścisnęłam palce u stóp w nerwach, czując jak moje kości wydają chrupnięcia.
– Dobra. Doigrałaś się.
Ze zmrużonymi oczyma zeskoczyłam sprawnie z grzbietu wałacha, podciągając rękawy mojego ubrania. Rozprostowałam ramiona i utworzyłam pięści z moich gładkich dłoni. Veronica z lekkim zawahaniem zlustrowała mnie wzrokiem, niemniej powtórzyła moją czynność. Całkowicie zapomniałam o obecności bliźniaczek. Po prostu złapałam tę dziewuchę z niewyparzoną gębą za fraki i przyciągnęłam do siebie agresywnie. Moje uczennice przypatrywały się nam z zainteresowaniem.
– Co ty wyprawiasz?! Dam się nie bije, ty babochłopie! – wykrzyknęła, starając się odepchnąć mnie jak najdalej, co jednak nie przyniosło rezultatów, bo wciąż stałam w tym samym miejscu, miętoląc między palcami materiał jej drogocennych ciuszków.
Tymczasem ciemne niebo przecięła błyskawica, a na ziemię lunął deszcz. Nie zważałam jednak na to. Czułam, jak krople wody ściekają po moim ciele. Wciąż jednak gapiłam się prosto w jej oczy z wściekłością, raz poluźniając, a raz wzmacniając uścisk moich dłoni. Kolejny piorun zetknął się z ziemią, tym razem jako cel obierając sobie drzewo umieszczone po przeciwnej stronie naszego szlaku. Huk był niemożliwie głośny. Po nim nastąpił trzask pękającego drewna, po czym dąb, lub cokolwiek innego to było, przechylił się niebezpiecznie, mknąc ku nam. Z wybałuszonymi od przerażenia oczami obserwowałam jego trasę, po czym w ostatniej możliwej sekundzie odepchnęłam gwałtownie Aspen tak, że upadła na plecy w błoto, a sama osobiście odskoczyłam w tył. W miejscu, w którym dotąd mierzyłyśmy się rozjuszonymi spojrzeniami leżał teraz wielki konar. Konie zarżały przerażone. Czułam się tak, jakby serce podskoczyło mi do gardła. Z trudem łapałam każdy haust powietrza. Rozdygotana podniosłam się i w kilka sekund znalazłam obok równie zszokowanej i skamieniałej Haynes, wciąż leżącej na ziemi.
– Żyjesz? Nic ci nie jest? Wszystko w całości i na swoim miejscu? – pytałam przejęta. Podniosłam jej rękę, oglądając jej ciało, jakby to miało mi pomóc dostrzec ewentualne obolałe miejsca. Nie zważałam teraz na nasze drobne nieporozumienia. Prawie straciłyśmy życie przez głupią sprzeczkę. Pan Herring chyba by mnie zamordował, gdyby się dowiedział.
– Raczej… raczej tak. Ał… – Chwyciła dłońmi za kostkę u lewej stopy. Zacisnęłam zęby, obawiając się najgorszego. Odsunęłam jej dłonie ostrożnie i podciągnęłam nogawkę jej spodni. Kostka była spuchnięta, i to mocno.
– Cholera… Skręcona – burknęłam, kiedy wystawiałam swą diagnozę. Nie znałam się na medycynie na tyle dobrze, by rozpoznawać tropikalne choroby, ale skręconą kostkę potrafiłam dostrzec natychmiast. Nie raz i nie dwa miałam do czynienia z podobnymi wypadkami.
Nie kwapiąc się o jakiekolwiek ostrzeżenia, chwyciłam nastolatkę pod plecy i kolana, tak jak to książęta mieli w zwyczaju nosić swe księżniczki. Chociaż raz mogła w pełni poczuć się jak średniowieczna szlachcianka. Brakowało jedynie smoka i kilku rycerzy ubiegających się o jej rękę. Trening boksu nie poszedł na marne – przynajmniej nie miałam trudności z uniesieniem tej rozpieszczonej dewotki. Usadziłam ją na grzbiecie jej wierzchowca. Gucci spojrzał na właścicielkę i poruszył się niespokojnie.
– Eden – mruknęła, ale zignorowałam to, starając się ułożyć w dogodnej pozycji jej stopę, by nie pogorszyła swojego stanu. – Eden –powtórzyła nieco głośniej, ale wciąż nie zwracałam uwagi na jej próby zwrócenia mojej uwagi. – Munro, do cholery, krew ci leci! – niemal krzyknęła, wskazując mój ociekający krwią nadgarstek. Musiałam zedrzeć naskórek, kiedy upadałam na ziemię. Westchnęłam głęboko i machnęłam ręką lekceważąco.
– To nic. Nie ruszaj się. Poprowadzę Gucciego z grzbietu Liona. Sophie, Megan, jedźcie przodem, będę was obserwować z tyłu! – poleciłam bliźniaczkom, starając się przekrzyczeć szum wywołany ulewą.
Wskoczyłam na grzbiet Liona i ruszyłam przed siebie, ściskając w dłoni wodze fryza należącego do Aspen. Przez to nie mogliśmy pozwolić sobie na szybszą jazdę, co niekoniecznie prezentowało się pozytywnie, zważywszy na warunki pogodowe.
Aspen?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz