Siedziałam na parapecie wpatrując się w dal przez okno, po którym powoli spływały ciężkie krople jesiennego deszczu. Na ulicy nie było ani widać, ani słychać żadnego żywego ducha, poza świszczącym wiatrem wędrującym pomiędzy wąskimi uliczkami i ulicami, z każdym podmuchem zmieniając kierunek padania deszczu i podrywając z ziemi liście, które już zdążyły opaść z drzew. Niebo miało kolor granatu, co jakiś czas rozjaśnianego przez błyskawice, którym towarzyszył potężny huk i skomlenie psa w ogródku sąsiada, który skulony siedział w najciemniejszym zakątku swojej budy.
Ciaśniej okryłam się kocem i mocniej ścisnęła ucho kubka, który trzymałam w rękach. W środku była herbata z imbirem i pomarańczą - coś na rozgrzanie w takie parszywe dni jak ten. Pomimo wczesnej godziny, już byłam na nogach i czekałam, aż deszcz trochę ustanie, aby pojechać do stajni i pomęczyć trochę swojego siwego rumaka. Jak to zawsze powtarzałam : "Kto nie jeździł na siwym, ten nigdy nie jeździł". Widziałam w tym trochę prawdy, bo siwe konie, na jakich kiedykolwiek jeździłam, okazywały się najwspanialszymi rumakami pod słońcem i nie zamieniłabym ich na żadne inne. Dzisiaj miałam w planach przelążowanie Svietlany i ustawienie jej korytarza z niewysokich przeszkód, aby ten krnąbrny koń w końcu się wyżył, bo ostatnio aż buchał nadmiarem energii. Na ostatnim treningu aż ją nosiło po parkurze i nie mogła spokojnie ustać w jednym miejscu chociażby przez kilka sekund, kiedy na widoku miała przeszkody, przez które mogłaby poskakać. Za parę miesięcy szykowały się ważne zawody, więc dobrze by było, gdyby klacz nie skręciła sobie szyi obracając głowy naokoło siebie szukając jakiejś stacjonaty czy oksera.
Zeskoczyłam z parapetu, odstawiłam kubek do zlewu i poszłam do holu. Narzuciłam na siebie kurtkę przeciwdeszczową i do jej kieszeni włożyłam kluczyki od samochodu, jednocześnie nakrywając sobie głowę kapturem, aby nie zmoczyć włosów. Ostatnio popełniłam ten błąd i na głowie miałam później coś, czego nie dało się rozczesać szczotką, a po wysuszeniu suszarką wyglądało jak gniazdo szynszyli, w którym zamordowano geparda. Nic przyjemnego.
Otworzyłam drzwi, wyszłam przez nie i zamknęłam je z trzaskiem. Dobra, teraz to matka na pewno się obudzi i po moim powrocie będzie mi robiła wykład na temat cichego zamykania drzwi, aby o tak wczesnej porze nie obudzić pół ulicy, a w szczególności jej. Bo ona przecież musiała się wyspać, aby mieć wenę i tworzyć nowe, jak ona nazywała te swoje bohomazy? A tak, "dzieła". Skrzywiłam się w myślach i spojrzałam przed siebie. Deszcz padał chyba jeszcze bardziej niż wcześniej, ale przynajmniej nie grzmiało tak jak wcześniej. Westchnęłam, odliczyłam w myślach do 3 i szybkim sprintem pobiegłam w kierunku samochodu, uważając, aby nie wbiec w centralny środek kałuży i zmoczyć całe spodnie. W biegu wyciągnęłam kluczyki z kurtki i otworzyłam auto. Wsiadłam do niego, zamknęłam drzwi i włożyłam kluczyki do stacyjki. Po chwili jechałam spokojnie ulicą, uważając na wszystko dookoła i rozglądając się, aby przypadkiem nie rozjechać jakiegoś jeża albo kota, czy Bóg wie czego jeszcze. Wycieraczki pracowały w zawrotnym tempie, robiąc wszystko, żeby na szybie było jak najmniej kropel deszczu i była jak najlepsza widoczność. W międzyczasie popijałam resztki energetyka, które zostały w samochodzie po mojej ostatniej nocnej eskapadzie na lotnisko po koleżankę o 2 nad ranem, bo ta wróciła z wakacji w Meksyku, a nie miał kto po nią pojechać. Z tego co się orientowałam, jej rodzicom po prostu nie chciało się ruszyć tyłka, bo jest taka "dorosła", a jej siostra siedziała w Irlandii od dwóch miesięcy, jako świeżo upieczona pani kierownik w firmie ze sprzętem do gry w golfa.
Po 30 minutach zaparkowałam samochód przed stadniną i wysiadłam z niego. Zamknęłam pojazd i ciasno owijając się kurtką pobiegłam w stronę stajni. Już teraz wiedziałam, że przejście ze stajni na halę będzie ciężką przeprawą. Ziemię pokrywała warstwa błota, która przy każdym nieostrożnym kroku, robiła psikusa i uciekała z pod nóg, przewracając delikwenta na glebę i zmuszając go do wzięcia przymusowej kąpieli błotnej.
Wchodząc do stajni, zatrzymałam się dopiero przed boksem Svietlany i zajrzałam do środka. Klacz leżała na słomie, ale na mój widok od razu poderwała się w górę i zarżała na powitanie. Pogłaskałam ja po pysku i poszłam do siodlarni, z której wróciłam z pudełkiem ze szczotkami, kantarem, uwiązem i lonżą. Rozłożyłam rzeczy pod boksem i otworzyłam drzwi. Już na pierwszy rzut oka widziałam, że cały prawy bok klaczy był brązowy, a drugi w takim samym kolorze, jednak trochę jaśniejszy.
- I powiedz mi, kochana, co Ty wyprawiałaś pod moją nieobecność? - zapytałam zrezygnowanym tonem, próbując rozczesać wyjątkowo okazałą zaklejkę na zadzie klaczy, która za nic na świecie nie chciała się poddać. - Jeszcze chyba nigdy nie wyglądałaś, jak po przejściu lawiny błotnej połączonej z wybuchem wulkanu i bagiennym tornado.
Koń zarżał w wyższością i dumnie się wyprostował unosząc jedną nogę. Pokręciłam jedynie z rozbawieniem głową i wróciłam do czyszczenia klaczy.
- Dobra, cofam to. Wyglądałaś gorzej po cross'ie 2 lata temu, kiedy cały czas siąpił lekki deszcz i wskakując do wody, do której spłynęła ziemi, trawa i wszystkie nieczystości. Wyszłaś z niej cała brązowa, rozchlapując wodę na wszystko naokoło. Mina pana Smith'a, kiedy dostał tą mazią była bezcenna.
Svietlana przytaknęła skinieniem głowy. Czasami byłam pod wrażeniem, jak bardzo inteligentnym jest ona koniem.
- A tak na marginesie, to dzisiaj chciałam zrobić Ci jakiś lekki trening. No wiesz - lonża i jakieś niewielki skoki, o ile nikt nam nie podpierniczy miejsca na hali. Nie spodziewam się, żeby ktoś o tak wczesnej porze porze katował swojego konia metrówkami, ale z ludźmi to nigdy nic nie wiadomo. Są zbyt nieprzewidywalni. - odsunęłam się od klaczy i podpierając się pod boki spojrzałam na nią - I nawet bardziej przebiegli niż ty, podła kreaturo.
Svietlana w odpowiedzi zastrzygła uszami i z obrażoną miną odsunęła się ode mnie o parę kroków. Na tyle, na ile pozwalała jej szerokość boksu. Podeszłam do niej i z westchnieniem ponownie zaczęłam ją czyścić. Ona to dopiero miewała humorki. Gorzej niż kobieta w ciąży, czy laska z okresem.
Po moich półgodzinnych zmaganiach, z wyczyszczeniem konia, w końcu udało nam się wyjść ze stajni i pójść w stronę hali. Od razu po otworzeniu wejścia, zorientowałam się, że jest ktoś w środku. Bez zbędnych ceregieli weszłam do środka i zamknęłam za sobą wejście.
- Jeżeli nie będzie to problem, zajmuję połowę hali - poinformowałam, podpinając lonżę pod kantar klaczy.
<William?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz