- Byle koń?! - wrzasnęłam, gdy wraz z Heather przekroczyłyśmy próg siodlarni. Z rozmachem wsunęłam siodło na stojak, po czym w kilku sprawnych ruchach otworzyłam kłódkę w szafce, wrzuciłam do niej ogłowie i zatrzasnęłam metalowe drzwiczki z taką furią, że przez chwilę byłam pewna, że wylecą z zawiasów. - Za kogo on się w ogóle uważa?! Wozi się na tej swojej chabecie, za którą nie dałabym nawet pół centa, patrzy na wszystkich z góry i łazi wszędzie z tym swoim cholernym uśmieszkiem.
- Uspokój się, Milly. Obie dobrze wiemy, że tak nie myślisz - westchnęła koleżanka, siadając na wysłużonej już kanapie. Spojrzałam na nią przelotnie, starając się utrzymać swoją bojową postawę, jednak, niestety, tym jednym zdaniem zburzyła wszystkie pozory. Odetchnęłam głęboko, zamknęłam na chwilę oczy i kręcąc głową ze zrezygnowaniem, dosiadłam się do niej.
- Oczywiście, że nie - burknęłam naburmuszona. Tym razem jednak zła byłam na samą siebie. – Portos to w końcu jeden z najlepszych koni. Widziałaś kiedyś jak skacze? Pod byle kim poszedłby N-kę bez zawahania. To wszystko jest po prostu cholernie frustrujące. No wiesz, kiedy ja wszystkie wolne od treningów dni zarywam na nocnych zmianach, Daniel zapewne imprezuje z kumplami albo… Nie mam pojęcia, co robią te wszystkie bogate gnojki. Kiedyś muszę go o to zapytać.
Ciche prychnięcie wydostało się spomiędzy ust Heather, sprawiając, że i na mojej twarzy zagościł nikły uśmiech, którego nie potrafiłam poszerzyć, choćbym nie wiem jak chciała. Mimo całej tej maski, pokazującej jak bardzo w dupie miałam zdanie Daniela i całą jego osobę, nadal co nieco czułam. Powiedziałabym wręcz, że zbyt wiele. Non stop rzucał coraz to nowsze komentarze na temat mój i mojego konia, co doprowadzało mnie do szewskiej pasji. I choć wiedziałam, że w znacznej większości przypadków sama go do tego prowokowałam, nadal w jakimś stopniu mnie to dotykało.
Właśnie tamtego wieczoru, po dobrych kilku latach większych lub mniejszych kłótni, przeważył szalę goryczy. Fakt faktem, miałam wiele wad, ale moja cierpliwość od zawsze wydawała się niemal nieskończona. A jednak stwierdzeniem „byle jaki koń” dotarł do jej granicy. Tak, jak zazwyczaj spływało po mnie, co miał do powiedzenia, tak tym razem, wyprowadził mnie z równowagi do tego stopnia, że miałam ochotę go rozszarpać. Czułam, jak moje policzki płoną ze złości. W środku cała się gotowałam, a widok jego cholernego uśmieszku wcale nie poprawiał sytuacji. Wręcz przeciwnie – coraz bardziej chciałam wybić mu te irytująco równe i śnieżnobiałe zęby. W zasadzie, jedynym, co powstrzymywało mnie przed tym, by zejść z konia i rzucić się na Daniela z pazurami, był fakt, że nie miałam szczególnej ochoty na szukanie nowej stajni.
Moje przemyślenia przerwał dzwonek telefonu Heather. Dziewczyna wyciągnęła komórkę z kieszeni, zamieniła parę słów z rozmówcą, po czym rozłączyła się i spojrzała na mnie z ukosa.
- Mama coś ode mnie chce i czeka przy stajni – powiedziała, podnosząc się z miejsca. – Zaraz wrócę.
- Będę przy boksie Kit Kata. Muszę rozpisać stajennym nową dietę i godziny w karuzeli – burknęłam i również wstałam, przy okazji sięgając po leżące na stole zeszyt oraz długopis.
Powłócząc nogami, udałam się najpierw do paszarni, by wziąć przygotowane wcześniej wiadro meszu, a stamtąd udałam się wprost do wałacha, który akurat moczył nos w poidle. Odstawiłam plastikowy żłób na ziemię, oparłam łokcie na półściance i z bladym uśmiechem na ustach wbiłam wzrok w gniadego. Był jedną z nielicznych „rzeczy”, które trzymały mnie przy zdrowych zmysłach. Gdyby nie on, już dawno kogoś bym rozszarpała. Czy to po nieudanych startach, treningach, terenach, czy przy wszelkich kłótniach z pracownikami lub pensjonariuszami w stajni – on był tym, dla czego nadal nie zrezygnowałam z tego cholernego sportu.
Z cichym westchnieniem, osunęłam się na podłogę, usiadłam po turecku przy drzwiach boksu i założywszy luźne kosmyki włosów za uszy, otworzyłam notatnik i zaczęłam dokładnie wypisywać nazwy pasz, miarki i częstotliwość. Dokładny jadłospis na rano, południe i wieczór, oraz tygodniowa rozpiska stępa w karuzeli – wszystko w sposób, jaki zalecił lekarz po ostatniej, niewielkiej, bo niewielkiej, ale jednak, kontuzji.
Przygryzłam końcówkę długopisu, po raz czwarty sprawdzając, czy oby na pewno wszystko się zgadzało i czy wszystko napisane zostało wyraźnie i wystarczająco przejrzyście. Nasi stajenni zdecydowanie nie grzeszyli inteligencją, więc nie chciałam dodatkowo utrudniać im pracy i narażać własnego konia na jakiekolwiek szkody. Już niejednokrotnie zdarzyło się, że pomylili ilość owsa z musli lub przypadkowo podali biotynę zamiast elektrolitów, więc wolałam dokładnie zaznaczyć co, kiedy i gdzie wsypywać.
Po raz ostatni rzuciłam okiem na zapisaną stronę, wyrwałam kartkę z zeszytu i już, już miałam się podnosić, gdy nagle usłyszałam głuchy stukot, pojedyncze przekleństwo i bum! – tak oto całe moje bryczesy, rozpiskę oraz pół koszulki spowił mesz. Lejący, kleisty i niezbyt przyjemnie pachnący mesz.
- Ja pierdolę – usłyszałam obok właśnie w chwili, gdy przeniosłam rozwścieczone spojrzenie na leżącego obok Daniela, to jest sprawcę całego tego bałaganu. – Dopiero co pastowałem to siodło.
- Siodło? – powtórzyłam, dopiero po chwili zerkając na porzucony w pobliżu ekwipunek (również w całości pokryty meszem). – Dopiero co prałam i bryczesy, i koszulkę oraz dopiero co napisałam tą cholerną rozpiskę. Och, i zapomniałabym, wczoraj pół wieczoru robiłam pierdolony mesz, który właśnie rozlałeś.
- Mogłaś nie stawiać go na środku stajni.
- Mogłeś uważać, jak łazisz, ty pazerny matole! – warknęłam, starając się panować nad nerwami, by przypadkiem nie zwrócić na nas uwagi kursantów, siodłających konie w pobliżu. Winny całej sytuacji podniósł się z ziemi, przetarł obolałe kolana, podniósł upuszczony sprzęt i po raz kolejny tego dnia spojrzał na mnie z góry.
A ja już wiedziałam, że szykowała się kolejna wielka sprzeczka.
Daniel? XD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz