Wstałem dzisiaj wcześnie rano. Tak to był ten dzień. Dzisiaj jechałem do Little Amwell. To znaczy...Ja i Bueno. Wstałem wcześnie i przebrałem się w wygodne ciuchy. Była ósma ale z pokoju mojego brata idioty już wydobywały się dźwięki przesuwanych szachów. Grał z jedną z naszych gosposi - Agathą ponieważ ona jako jedyna (no nie licząc MOJEGO lokaja Fernando) umiała grać w szachy. Starając się nie zwracać na to uwagi zbiegłem kilka razy po schodach z piątego piętra na parter. I tak wszystko to mój dom. Ale co zrobić skoro jestem bogaczem. W jadalni już były moje ulubione czekoladowe płatki z mlekiem. Przy nich stał Fernando i cierpliwie na mnie czekał. Był on prawie łysym wiecznie wyprostowanym staruszkiem w garniaku. Miał ok. 75 lat i od 5 lat służył naszej rodzinie począwszy od pradziadka.
- Witam Olivierze - w końcu po kilku latach udało mi się go oduczyć mówienia ,,Paniczu Olivierze'' - To jedziesz prawda? - skinąłem głową i zacząłem zajadać płatki - Na pewno nie chcesz bym z tobą pojechał?
- Spoko, poradzę sobie- szybko dokończyłem jeść płatki, umyłem się i byłem gotowy do drogi. Lokaj szybko otworzył mi drzwi (niestety takich rzeczy nie udało mi się go oduczyć). Szybko zbiegłem po schodach gdzie czekała na nas podłużna czarna limuzyna i wielka przyczepa dla konia. Fernando wrzucił moje torby do bagażnika i wsiadł na miejsce kierowcy. Usiadłem i zapiąłem pasy. Nawet nie żegnałem się ze służbą i bratem. Szczerze o tej porze tylko Agatha nie licząc Fernanda była u nas. A ona była u Jerry'ego więc... Podziękuję. Nagle usłyszałem odgłos silnika. Nasz strażnik Milo otworzył drzwi (ja uchyliłem okno i krzyknąłem mu pa! zapominając, że jeszcze jest on ale jego to akurat lubiłem). W prywatnej stajni odebraliśmy Bueno (którego miałem dopiero miesiąc) i pojechaliśmy. Droga nie była długa. Amwell leżało miasto stąd. Miałem tam mieszkać u pewnej rodziny (rodzice im zapłacili).
~ Magia czasu ~
Limuzyna odjechała. Oczywiście rodzina była tak samo bogata jak nasza. No dobrze, może trochę mniej. Bueno był już w nowej stajni. Rodzina czyli jacyś starsi państwo byli dla mnie bardzo mili (zapewne by dostać więcej kasy). Pokazali mi gdzie idzie się do stajni i pożegnali mnie. Niby daleko od naszego domu nie było ale jakoś jeździć do konia nie miałem ochoty, a była to dobra stadnina i wszyscy ją chwalili. Tamta stara jakoś mi nie pasowała. Szedłem sobie spokojnie drogą i widziałem kilka innych osób w moim wieku. Jeździły na koniach. Przyspieszyłem. Zobaczyłem bramę z nazwą stajni i szybko ją przekroczyłem. Od razu wypatrzyłem wielką, zadbaną stajnię. Gdy tylko otworzyłem drzwi uderzył we mnie zapach koni i siana. Zacząłem chodzić między boksami przy okazji patrząc na tabliczki z imionami i oglądając konie. W końcu wypatrzyłem boks na którym wisiała tabliczka ,,Bueno''. Zobaczyłem tam zdenerwowanego Pinto który zajadał oczywiście nie byle co. Fernando go już przyprowadził i dał mu jeść. Biedak. Pewnie ma podarty garnitur. Nagle usłyszałem jakiś szelest za sobą. Obróciłem się i zobaczyłem, że ktoś szedł do środka.
Ktoś?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz