Słowa matki z jej listu pożegnalnego będącego jednocześnie jej testamentem nadal krążyły po mojej głowie. Zastanawiałem się, jaki to wszystko miało sens. Jej życie, jej praca, jej małżeństwo, my… Przecież nie musiała tego kończyć w tak głupim miejscu. Myliła się. Nie jesteśmy dorośli. Nadal jesteśmy małymi dziećmi, które matka zostawiła na pastwę losu. Dziećmi, które żyją bez celu. Chłopie, masz dwadzieścia lat! I nadal nie wiesz, co chcesz robić w życiu… Żenujące.
Wziąłem łyk gorącej cafe latte zrobionej przez moją siostrę. Ona też nie wybrała swojej drogi, nie sądzę by chciała do końca życia robić jako kelnerka. Dostaje za to marne grosze, które ledwie wystarczają na czynsz i utrzymanie konia matki. Gdyby nie pieniądze od abueli pewnie dawno oddalibyśmy Casey. Ona nie może odejść. Jest wszystkim, co zostało nam po matce.
Nagle zadzwonił telefon. Wyrwałem się ze swoich myśli i odebrałem podnosząc nieśmiało słuchawkę. Nie sprawdzałem kto dzwoni, z resztą i tak dzwonią tylko dwie osoby.
– Steven? Kochanie? To ty? – Usłyszałem w słuchawce głos babki. Świetnie mówiła po angielsku, choć dało się słyszeć jej hiszpański akcent.
– Sí Abuela – odparłem. – Jak leci?
– To ja się o to pytam, a nie ty! – zaśmiała się kobieta. – Radzicie sobie z Max?
– Jakoś dajemy radę – odparłem.
– Znalazłeś sobie pracę? – spytała.
– Niestety nie. Ciężko znaleźć tu cokolwiek…
– Posłuchaj, mam propozycję – powiedziała, jakby zmieniając temat. – Julia pisała w liście, że chce, aby jedno z was zajęło się koniem i zaczęło karierę jeźdźca…
– Ale babciu, wiesz, jak beznadziejnie jeżdżę. Na dodatek nie mam gdzie jeździć.
– Wiem, wiem… Ale znalazłam ci inwestora! Posłuchaj, mojego brata córka ma znajomych, którzy prowadzą ośrodek w jakimś miasteczku kawałek od Londynu – kontynuowała. – Ona w ogóle jak były z Julcią małe bardzo się przyjaźniły. Było jej niezwykle smutno, gdy dowiedziała się, że umarła zostawiając dwójkę ledwo wyrośniętych dzieciaków! A jak jej opowiedziałam, ze Stevuś to taki sentymentalny słodziak, jak jego matka to tak się wzruszyła… No i ona i jej mąż postanowili się zająć twoim wykształceniem i opłacą ci każde studia jakie wybierzesz! Wyślą cię na każdy uniwersytet!
– To naprawdę ekstra, dziękuję! – powiedziałem z nieudawanym zachwytem. Uniwersytet? Spełnienie marzeń!
– Wracając do koni… Powiedziałam im też o ostatniej woli Julii. Sobrina powiedziała mi wtedy o tym ośrodku. Jeżeli tylko zechcesz ona cię tam wyśle i wszystko załatwi. Tylko powiedz.
– Jeszcze się zastanowię – powiedziałem. – Te amo abuela.
– Te amo nieto – odpowiedziała i odłożyłem słuchawkę.
Przeczesałem włosy biorąc głęboki wdech. Czemu by nie spróbować? W końcu mama zawsze chciała, żebyśmy dzielili jej pasję. Poza tym Casey przydałoby się rozprostować nogi. Znam ciocię Esterę tylko ze zdjęć i opowieści mamy. Też mieszka w Wielkiej Brytanii, ma męża, ale nie mają dzieci. W sensie: nie mieli, kiedy mama ostatnio się z nią spotkała. Mimo swojej dziecięcej przyjaźni rozdzieliły je małżeństwa. Naprawdę zrobi dla mnie aż tyle tylko ze względu na sentyment do mamy? Jeżeli tak, to grzechem byłoby odmówić tej dobroci. Chwilę później oddzwoniłem do abueli i powiedziałem jej, że się zgadzam.
Kiedy wysiadłem z autobusu na dość ładnym i czystym przystanku, oraz wziąłem wdech wciągając do nosa świeże, niezanieczyszczone powietrze zacząłem się zastanawiać, czy to wciąż ta sama Anglia, jaką znałem. Było dość późno, po południu. Przerzuciłem plecak przez ramię, włączyłem telefon i zacząłem kierować się GPS-em do Szkoły Jazdy Konnej w Amwell. Szybko zrozumiałem jednak, ze nie ma to sensu. Łatwo było tam trafić, gdyż nie znajdowała się daleko od miasteczka, a była wręcz dwa rzuty kamieniem od mojego przystanku. Nieśmiało wkroczyłem na nieznany teren starając się zachować jak największy spokój. Wielu ludzi się tu kręciło. Młodzi i starsi jeźdźcy, jacyś goście w roboczych strojach… Nikt nie zwracał na mnie uwagi, no prawie nikt. Trzy dziewczyny siedziały na jakiejś ławeczce i przyglądały mi się chichocząc. Poczułem się nieco niezręcznie.
– Hej! Jesteś tu nowy? – usłyszałem czyiś wesoły głos. Odwróciłem się i zobaczyłem chłopaka, może nieco młodszego ode mnie, choć mojego wzrostu.
– Yyy.. Tak! – opowiedziałem. – Steven Black.
– Black, co? Czarne włosy, czarne oczy, czarna kurtka… Mogłem się tego spodziewać – zakpił. – Jestem Daniel, Daniel Herring, syn właścicieli.
– Właścicieli? O! Przysyła mnie tutaj Estera Williams, podobno wszystko jest już uzgodnione, a wczoraj przywieziono moją klacz Casey.
– To ta duża, siwa perszeronka? – spytał unosząc jedna brew. Kiwnąłem lekko głową. – O stary! Ty to masz łeb! Chodź za mną, zaraz wszystko załatwimy.
Ku mojemu zdziwieniu wszelkie formalności załatwiliśmy bardzo szybko. Kiedy skończyliśmy Daniel zaprowadził mnie do mojej klaczy i powiedział, że mogę teraz robić z nią, co chcę. Szybko odszedł zostawiając mnie sam na sam z Casey.
Nie widziałem jej od dnia śmierci matki. Pojechałem wtedy od razu do stajni, w której przebywała w ramach „końskiego hotelu”. Byłem wtedy zrozpaczony i nie wiedziałem co zrobić. Zacząłem wtedy mówić do Casey, jak do drugiego człowieka.
Na samo wspomnienie tego okropnego dnia zrobiło mi się niedobrze. Wyłączyłem się na chwilę, ale głośne rżenie klaczy mnie obudziło. Otrząsnąłem się. Co mówił Daniel? Mój sprzęt powinienem znaleźć w siodlarni z podpisami „Casey”. Udałem się tam.
Siodlarnia była dość duża, jednak nie tak, jak ją sobie wyobrażałem. Szybko wypatrzyłem imię mojej klaczy w stosie skrzynek ze szczotkami i ją wyciągnąłem. Była dość lekka, wiec chwyciłem ją jedną ręką i wróciłem do boksu klaczy. Ostrożnie wszedłem do środka i zasunąłem wejście. Klacz zarżała swoim niskim, grubym głosem. Pogłaskałem ją po pysku i wyciągnąłem szczotkę. Zacząłem ją delikatnie czesać.
– To twoja bestia? – usłyszałem nagle czyiś głos. Odwróciłem się i w mroku dostrzegłem zarys dziewczęcej twarzy.
– Nie nazwałbym Casey bestią – mruknąłem z niezadowoleniem.
– No ej, sorka – przeprosiła dziewczyna. – Ale ta klacz to gigantka. Perszeron?
– Nie do końca – odparłem. – Cas to mieszaniec. Ale ma dużo po ojcu.
– Weź lepiej dwie szczotki i rób to mocniej i szybciej – poleciła mi. – Inaczej zajmie ci to wieki.
– Jesteś instruktorką? – spytałem z lekką kpiną.
– Nie, ale widzę, że sobie nie radzisz. Rozczesz sklejki, ma ich pełno na brzuchu.
– Jestem nowy w temacie koni… Zazwyczaj tylko je oglądałem… Czasem jeździłem na lonży…
– To co tu robisz? Większość jeźdźców w Amwell nie jest zielonych.
– Nie chciałem tu być. Ale moja mama tak sobie życzyła…
– Jesteś całkiem miły, jak ci na imię?
– Steven.
– Gabrielle.
– Gabrielle? A mogę ci mówić Gabie?
– Tylko jak chcesz dostać z podkowy – zaśmiała się.
<Gabrielle?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz