- W szatni w ostatniej półce od ściany są śpiwory. – Och, no tak, najlepsza metoda na konstruktywny dialog – zmiana tematu przy każdej nieścisłości. – Nie wiem czy planujesz iść dziś spać, ale ja tak, bo mam jutro rano trening – dodał na koniec, po czym zostawił mnie na korytarzu, a samemu wchodząc do pomieszczenia obok.
Chwilę miotałam się pomiędzy ruszeniem w ślad za nim, a ucieczką na drugi koniec stajni, jednak koniec końców, wyjątkowo, posłuchałam rozsądku i weszłam do szatni zaraz za Danielem. Szybko pokonałam odległość dzielącą mnie od szafek na drugim końcu pokoju, przyświecając sobie telefonem, wydobyłam z jednej z półek śpiwór, po czym bez słowa wyminęłam Herringa i wyszłam z powrotem na korytarz, powstrzymując się od trzaśnięcia drzwiami. W końcu, nasze spory to jedno, ale komfort koni to całkiem inna kwestia i nie zamierzałam zakłócać ich spokoju przez nasze bezsensowne wojny.
Tak, przyznałam to – nasze wieczne kłótnie były kompletnie bez sensu, jednak nie mogłam nic poradzić na to, że wydawały się po prostu… Prawidłowe. Gdy tylko widziałam Daniela, ciśnienie automatycznie podskakiwało mi do niebotycznych rozmiarów, a zęby zaczynały zgrzytać same z siebie. Działał na mnie jak płachta na byka. Tak jak byk wbiegał w cholerną szmatę, tak ja miałam ochotę z całej siły wpierdolić Herringowi w tą jego zasraną twarzyczkę.
Przystanęłam na środku korytarza, by dla uspokojenia zszarganych nerwów wziąć kilka głębszych wdechów. Dopiero kiedy poczułam, że krew przestała buzować w moich żyłach, ruszyłam dalej w nie do końca znanym mi kierunku. Cel swojej „podróży” poznałam w momencie, kiedy już do niego dotarłam. Wtedy też okazało się, że nogi same poniosły mnie wprost na wyłożone sianem poddasze. W zasadzie był to bardzo dobry wybór. Tam przynajmniej miałam niemal stuprocentową pewność, że Daniel nie postanowi zakłócić mojego spokoju. W końcu, na dole do jego dyspozycji były przecież dwie kanapy – jedna w siodlarni, druga w szatni. Dlaczego więc miałby kłopotać się i wchodzić aż na zatęchłe, niestabilne i trzeszczące z każdej strony poddasze? Przecież jedynie ja byłam na tyle głupia, by posunąć się do tak drastycznych środków, byleby tylko nie musieć oglądać jego twarzy.
Ponownie wzięłam głęboki oddech, tym razem nie po to, żeby się uspokoić, a w celu zatrzymania cisnących się do oczu łez. Co to, to nie. Nie zamierzałam ryczeć. Nie tam i nie w tamtym momencie. Mimo że broda z każdą chwilą drżała coraz bardziej, a oczy stawały się coraz bardziej wilgotne, nie zamierzałam się rozryczeć. Może i Daniel wkurwiał mnie na każdym kroku, może i utknęłam sama jak palec na chwiejnym strychu, gdzie efekty burzy dawały się we znaki dziesięć razy mocniej niż na dole, w dodatku w kompletnej ciemności, jednak mimo wszystko nie zamierzałam ryczeć.
I powtarzałam sobie to aż do momentu, w którym, rzecz jasna, nie wytrzymałam i popłakałam się jak cholerne dziecko. Nie tyle ze złości, nawet nie ze strachu, który, nie ma co ukrywać, wzbudzała we mnie szalejąca naokoło burza, co po prostu z wyjątkowo irytującego poczucia bezradności. Bo w końcu, co mogłam zrobić? Nie było nawet opcji, żebym dzwoniła po ojca, kiedy na dworze panowała taka zawierucha, szczególnie, że miałam wrócić z Heather, która, o zgrozo, zostawiła mnie na pastwę losu, a na dół zejść nie mogłam. A właściwie mogłam, tylko nie pozwalała mi na to moja przerośnięta duma.
Takim właśnie sposobem skończyłam, przecierając mokre policzki i wsuwając się w ciepły śpiwór. Po raz ostatni sprawdziłam godzinę, by przekonać się, że na zegarku widniała już dwudziesta druga trzydzieści trzy, po czym wtulając się mocniej w śliski materiał, zamknęłam oczy, mając nadzieję, że sen przyjdzie jak najszybciej.
Niestety, nic z tego nie wyszło. Koniec końców przewracałam się z boku na bok przez następną godzinę, bo co rusz coś mi nie pasowało. To jedno miejsce okazywało się twardsze od drugiego, to zaczynał mnie boleć nadwyrężony bark, to deski skrzypiały, przyprawiając mnie o gęsią skórkę, to niebo przecinał cholerny piorun, mrożąc mi krew w żyłach. Śmieszne, nie tak wyobrażałam sobie noc w stajni, będąc młodszą. Zawsze marzyłam, że kiedyś wraz z moimi super przyjaciółkami (które planowałam poznać, ale coś mi nie wyszło) zorganizujemy niezapomniane nocowanie na słomie, przegadamy całą noc, a następnego dnia od rana do wieczora pojeździmy na szkółkowych konikach, które wtedy postrzegałam jako światowe czempiony z perfekcyjnym rodowodem. Dopiero kiedy podrosłam, zrozumiałam, że moje marzenia nijak nie mają się do rzeczywistości i, całe szczęście, poszły w odstawkę. Gdyby tak się nie stało, zapewne nadal tkwiłabym w pierwszym lepszym ośrodku jeździeckim na obrzeżach Londynu, gdzie wychudzone szkapy spędzały siedem godzin dziennie w rekreacji.
Kolejny grzmot po raz kolejny wyrwał mnie z moich, jakże barwnych, rozmyślań, sprawiając, że zwinęłam się w kulkę, marząc jedynie, by cały ten armagedon dobiegł wreszcie końca. Niestety, jak na razie wszystko wskazywało na to, że cholernym fuksem zarówno ja, jak i Daniel, znaleźliśmy się w samym epicentrum przyrodniczej masakry.
Jęknęłam z niezadowolenia, gdy deski ponownie zaskrzypiały. Zakryłam uszy i zamknęłam oczy mocniej niż dotychczas, pragnąc jedynie na chwilę odciąć się od otaczającego mnie gówna. Niestety, nic z tego nie wyszło. A jakby tego było mało, odnosiłam wrażenie, że zgrzyty zamiast ustawać, coraz bardziej narastały. Coś zdecydowanie było nie tak. Zmarszczyłam brwi, uniosłam lekko powieki, rozglądając się wokoło, mając złudną nadzieję, że cokolwiek zobaczę w tej nieprzeniknionej ciemności, i dopiero wtedy odsłoniłam uszy. I również wtedy dotarło do mnie, że narastające z każdą sekundą skrzypienie desek nie było jedynie wytworem mojej wyobraźni.
Bijąc się z własnymi myślami, z sercem walącym tak mocno, jakby chciało wyrwać się z piersi, powoli odwróciłam głowę, by…
- Ja pierdolę! – wykrzyknęłam, gdy dosłownie kilkanaście centymetrów dalej w mroku dostrzegłam parę butów. Zerwałam się jak oparzona do pozycji siedzącej i czym prędzej odblokowałam ukryty w odmętach śpiwora telefon, by rzucić choć trochę światła na postać, oczywiście, Daniela. – Kurwa, czy ty chcesz, żebym zeszła na zawał? Do końca cię pojebało, koleś, przysięgam! – wykrzyknęłam, zginając się wpół i chowając głowę między kolanami. Mogłabym przysiąc, że pierwszy raz w życiu wystraszyłam się czegoś aż tak bardzo. I równocześnie, dałabym sobie rękę uciąć, że w uszach (i na nerwach) grał mi stłumiony, niezwykle irytujący chichot Herringa, którego w tamtej chwili miałam ochotę ukatrupić bardziej niż zwykle.
Daniel? c:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz