Siedziałam w pick up'ie już od dobrych piętnastu minut czekając aż matka się zbierze do wyjścia i w końcu zabierze mnie do nowej stadniny. Stroiła się przed lustrem dopasowując kolor apaszki do koloru butów i torebki, co chwilę zmieniając do tego jakąś część garderoby i narzekając na wszystko dookoła. Znając ja za chwilę wyjdzie z domu z uśmiechem wiecznie przyklejonym do twarzy, wystrojona jak papuga polująca na nowego partnera i wymalowana tak, że rodzona matka by jej nie poznała.
Słyszałam, jak Svietlana ze zniecierpliwieniem tupie nogą w przyczepie i co jakiś czas rży, pewnie kręcąc do tego głową ze dezaprobatą. Wcale jej się nie dziwiłam. Na jej miejscu pewnie dostałabym już szału i próbowała rozwalić drzwi od przyczepy, byleby tylko wydostać się na zewnątrz i trochę się poruszać.
Kiedy matka wyszła z domu, jęknęłam na jej widok i zakryłam twarz dłońmi. Pomarańczowa spódnica do kostek, czarny golf, zielona torebka i różowe buty mówiły same za siebie i aż krzyczały "Patrzcie, ja tu jestem! Zwróćcie na mnie swoja uwagę i doceńcie mój wygląd!". Wsiadając do samochodu i zamykając jego drzwiczki przytrzasnęła sobie spódnicę, ale nie zwracając na to uwagi, włożyła kluczyk do stacyjki i odpaliła pojazd. Ruszyła samochodem wzdłuż ulicy, nie patrząc na pasy, znaki, krawężniki i totalnie olewając kolory świateł. Często się zastanawiałam, kto dał tej kobiecie prawo jazdy i jakim cudem je zdała (o ile w ogóle zdała). Chyba musiała dać komuś dużą łapówkę albo postraszyła go swoją kolekcją martwych dyń stojących na tarasie i nie chcąc dalszych konfrontacji z tą kobietą, ktoś po prostu dał jej ten kawałek plastiku. Sama miałam go od dwóch lat, ale rzadko z niego korzystałam, częściej jeżdżąc na rowerze lub chodząc.
- Skarbie, a gdzie my tak w ogóle mamy jechać? - zapytała Hanna odrywając wzroku od jezdni i machając jakiemuś znajomemu jadącemu na rolkach. W efekcie ta osoba wpadła na słup, a matka prawie wjechała na trawnik sąsiadów.
- Mamy jechać do stadniny w Amwell. Ostatnio o tym rozmawiałyśmy. - wycedziłam przez zęby.
- A tak, rzeczywiście. To właśnie tam była ta dobra kawa, którą piłam z właścicielami tego ośrodka, prawda?
Miałam ochotę się zastrzelić. Pojechałyśmy wtedy sprawdzić, czy będą tam dobre warunki dla konia, a ona zapamiętała stamtąd tylko jakąś kawę z mlekiem? Dziwiłam się, że z takim podejściem matki w ogóle udało na się coś wtedy załatwić. Chociaż to w sumie ja rozmawiałam z właścicielem, podczas gdy matka gawędziła przy kawie z jego żoną o nowych sposobach haftowania chusteczek i o wpływie zabijania wielorybów na środowisko.
- Prawda - sarknęłam pod nosem podpierając głowę na ręce.
- A wzięłaś konia i cały sprzęt dla niego? - zapytała całkowicie ignorując ton jakim jej odpowiedziałam.
Odwróciłam się na siedzeniu i spojrzałam na tył samochodu. Wszystko tam było - a przynajmniej tak mi się wydawało. Przyczepa z koniem spokojnie jechała za nami, takim samym tempem jak my.
- Wzięłam - potwierdziłam wyglądając za okno.
- Myślisz, że dzisiaj też mi się uda napić kawy i porozmawiać z Samanthą?
- To wy już jesteście po imieniu? - odwróciłam się w stronę matki, a szczere zdziwienie wdarło się do mojego głosu, moje brwi wywindowały z górę.
- Powiem Ci, że Samantha to przeurocza kobieta. Naprawdę miło mi się z nią rozmawiało, więc mam nadzieję, że będzie miała dość czasu, aby uciąć sobie ze mną krótką pogawędkę. O! Patrz króliki! -
Rzeczywiście, te małe zwierzątka biegały po polu obok, a kobieta wpatrywała się w nie jak w ósmy cud świata. - Czyż one się są słodkie?
- Są słodkie. Szczególnie wtedy, jak tata zrobi je ze śliwkami - burknęłam pod nosem nie mogąc uwierzyć w to, jak moja rodzicielka może być dziecinna.
- Czyli jednak był w kuchni - stwierdziła ściągając brwi i zaciskając usta w wąską linię. Mocniej zacisnęła ręce na kierownicy.
- A kto tak powiedział? Mógł je równie dobrze przygotować w garażu, a później wrzucić na grill'a.
- Ale musiał wziąć składniki, a one znajdują się w KUCHNI.
- A może to ja mu je przyniosłam?
- Przestępczość zbiorowa - prychnęła kobieta pod nosem dociskając pedał gazu.
Przed nami pokazał się zarys stadniny. W oczy od razu rzucał się duży budynek stajni, jak również ogrodzenia pastwiska, parkuru, czworoboku i placu. Wszystko to otaczały pola i lasy. Widok jak z obrazka.
Zaparkowałyśmy na parkingu i wysiadłyśmy z samochodu. Przeciągnęłam się i związałam włosy w luźnego koka, z pod którego uwolniło się parę rudych, niepokornych kosmyków wałęsających się na około mojej twarzy. Odgarnęłam je ręka do tyłu i podeszłam do tylnych drzwiczek samochodu. Wyciągnęłam stamtąd teczkę z papierami i wcisnęłam ją w ręce matki.
- Idź to zanieś do biura. Tam powinni być właściciele i im to oddaj. Jakby coś, jest to dokumentacja Svietlany i jej papiery - powiedziałam wygrzebując uwiąz z pomiędzy szczotek i smarów do kopyt.
- Myślisz, że oni nie wiedzą co to jest?
- Raczej obawiam się, że Ty nie wiesz co to jest.
Matka prychnęła tylko coś pod nosem i spojrzała na mnie.
- Poradzisz sobie z tym wszystkim sama? - przerzuciła wzrok na siodło, ogłowie, skrzyneczki ze szczotkami i różnymi specyfikami dla koni jak i również na samego konia.
- Tak mamo. Nie jestem jakimś chucherkiem, żeby nie unieść...
- Chłopcze, podejdźże tu - zawołała kobieta w stronę jakiegoś chłopaka unosząc wysoko rękę i pstrykając palcami. Zakryłam oczy dłonią i miałam ochotę spalić się ze wstydu. Świetne początki, nie ma co.
Podszedł do nas i uśmiechnął się przyjaźnie.
- Dzień dobry, czy mógłbym w czymś paniom pomóc? -zapytał uprzejmie.
Kobieta objęła mnie ramieniem i spojrzała na mnie z czułością.
- Moja mała Gwendolinka musi te wszystkie rzeczy sama zanieść do stajni i obawiam się, że nie da rady. Czy mógłbyś jej w tym pomóc? - Skinął głową, na co matka od razu ode mnie się odsunęła i prawie biegiem ruszyła do biura stajni.
Podszedł do tyłu pick up'a i wyciągnął z niego 2 pary ochraniaczy. Spojrzał się na nie, a potem przeniósł wzrok na mnie.
- Gwendolinka? - zapytał z kpiącym uśmieszkiem przekrzywiając głowę.
- Gwen. I niech Bóg Cię broni przed nazywaniem mnie inaczej - syknęłam mrużąc oczy rzucając w jego stronę derkę i czaprak.
- Okej, okej - roześmiał się łapiąc dwie rzeczy w locie - Gwen, przyczajony borsuku.
- A Ty jak masz na imię, dowcipnisiu? - zapytałam zakładając ręce na piersi i obrzucając go spojrzeniem godnym bazyliszka.
- Dezydery Jonasz Konarski - powiedział dumnie wypinając pierś i kłaniając się w pas.
- W takim razie zasuwaj z tym do stajni, Dyzio.
<Dezydery?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz