– Cześć mamo. Dojechałam. Wszystko gra.
– Super, kochanie, ale nie mam teraz czasu. Wychodzę, zadzwonię jutro i wszystko mi opowiesz. – Usłyszałam w słuchawce i nie mogłam powstrzymać westchnięcia. Jak zwykle kolejne spotkanie z koleżankami było ważniejsze ode mnie. Już nawet nie próbowałam udawać, że wszystko gra. Rozłączyłam się bez pożegnania, chociaż wątpię, że zrobiło to na niej wrażenie.
Usiadłam na nierozpakowanej jeszcze walizce. Mieszkałam w niedużym, jednopokojowym mieszkanku na przedmieściach Londynu. Zewsząd otaczały mnie białe ściany i jasne meble. Lubiłam styl skandynawski, ale tutaj ta oszczędność niemal przytłaczała. Potrzebowałam kolorów, potrzebowałam czegoś innego niż biel. Zbyt długo patrzyłam na to w naszym domu. Potrzebowałam trochę ciepła, rodzinnego bałaganu, którego nie doświadczyłam chyba jeszcze nigdy. Apartament w jednej z bogatszych dzielnic Liverpoolu był nieskazitelny – urządzony w jasnych kolorach i sterylnie czysty.
Mogłam być pewna, że rodzice nie sfinansują mi remontu. Mój ojciec uznałby to za stratę pieniędzy – przecież mieszkanie jest już w pełni umeblowane – a moja matka żyła głównie z wysokich alimentów, które wolała wydawać na inne rzeczy. Będę musiała znaleźć sobie jakąś dorywczą pracę, jeśli chcę tu coś zmienić.
I pomyśleć, że jeszcze parę miesięcy temu miało to wyglądać całkiem inaczej. Zawaliłam egzaminy, nie dostałam się na wymarzoną uczelnię i moje studiowanie anglistyki szlag trafił. Nie mówiąc już o wściekłej matce, która jedynie chłodno stwierdziła, że trzeba się postarać, żeby nie dostać się na tak beznadziejny i nieprzyszłościowy kierunek.
Studiowanie filologii trochę kłóciło się z moim „talentem” do matematyki, ale ścisłe przedmioty nigdy mnie nie pociągały. Medycyna, architektura, logistyka czy inne takie kierunki mnie nie interesowały. Zawsze lubiłam angielski, nie miałam problemu z nauczeniem się go, ciekawił mnie. Teraz to i tak bez znaczenia przez najbliższy rok, dopóki nie będę mogła lepiej zdać egzaminów i ponownie składać papierów na studia.
Nie miałam ochoty się teraz rozpakowywać. Chciałam przejechać się do Little Amwell, miejsca, w którym znajdował się ośrodek jeździecki, w którym zapewne będę spędzała sporo czasu.
Jazda autobusem nie trwała zbyt długo, minęła mi głównie na podziwianiu coraz ładniejszego krajobrazu za oknem. Uspokoiłam się, ale gdzieś z tyłu głowy wciąż chowałam wszystkie swoje bolączki dnia dzisiejszego. Chociaż to irracjonalne, najbardziej zirytowało mnie to cholerne mieszkanie. Miałam nadzieję, że wreszcie będę mogła odciąć się od tego idealnego życia, tymczasem nawet moja mała kawalerka znajdująca się ponad dwieście mil od tamtej klatki przypominała mi o wszystkim.
Wysiadłam na przystanku, zmuszona ostatnie kilkaset metrów przejść pieszo. Nie spodziewałam się, że w okolicach Londynu można spotkać tak ładne i wiejskie wręcz miejsce. Dość szybko na horyzoncie, oprócz łąk i krów, pojawiły się pierwsze zabudowania, należące do ośrodka jeździeckiego.
Mimo że stajnia była przepełniona końmi, bez problemu znalazłam Shena. Czułam się z nim dość mocno związana. Ojciec kupił mi go zaledwie dwa lata temu, jednak nie mogłam go nie pokochać. Shen nigdy nie był typowo sportowym koniem. Może to płytkie, ale uwielbiałam go za jego wygląd, był dla mnie wyjątkowy. Spokojne usposobienie Shena było kolejną zaletą, ponieważ nigdy nie potrzebowałam championa. Sama jeździłam jedynie rekreacyjnie.
Ogarnięcie Shena zajęło mi trochę czasu, ale nie narzekałam. Zajmowanie się nim pomagało mi „oczyścić umysł”, skupiałam się dzięki temu na czymś innym, niż własne problemy. Poprawiło mi to humor i wręcz dało nadzieję, że w końcu rozpoczynam nowe życie i jeszcze będzie wspaniale.
Już od dawna żyłam w nadziei, że na jedną osobę przypada jakaś określona liczba nieszczęść. Teraz liczyłam, że już wyczerpałam limit.
Wychodząc z boksu Shena, obróciłam się szybko i straciłam równowagę. Wyrżnęłam się koncertowo na ziemię, obdzierając sobie nieco dłonie. Zaklęłam cicho pod nosem.
– W porządku? – Usłyszałam. Miły, męski głos. Podniosłam się, otrzepując dłonie i spojrzałam na stojącego naprzeciwko chłopaka. Wyglądał dość nietypowo ze względu na swoją fryzurę.
– Tak, wszystko okej. Trochę obtarłam sobie ręce, nic strasznego – powiedziałam, uśmiechając się. On również się wyszczerzył.
– Problemy z równowagą? Urodzona niezdara? Jakieś inne wytłumaczenie?
Przewróciłam oczami. No tak, kto w zasadzie zalicza glebę na płaskiej powierzchni.
– Żadne z tych. W sumie sama nie wiem, jak się wywaliłam.
– A więc zaniki pamięci – stwierdził z miną znawcy. – Albo jakiś pasożyt-kosmita próbuje przejąć kontrolę nad twoim umysłem.
– Skłaniałabym się raczej ku drugiej opcji. Zawsze wierzyłam w te wszystkie teorie spiskowe – powiedziałam ze śmiertelnie poważną miną.
– To jak masz na imię, potencjalna ofiaro kosmicznych najeźdźców?
– Jo. – Ukłoniłam się niczym dama z filmów historycznych.
– A ja jestem Dezydery, ale możesz mówić mi Dezy. – Również się skłonił.
Dezydery?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz