- Maxie, musisz jechać jutro do tej swojej "niesamowicie najlepszej i najpiękniejszej stajni" w Amwell? - zapytał mnie Brock modelując swój głos na bardzo niski i wyniosły jednocześnie śmiejąc się pod nosem.
-T ak. Nie byłam u P.J.'a już dwa dni. Moja koleżanka u niego była. Nie znoszę być chora! - odpowiedziałam tak, jakbym nie wyczuła tego, że Brock się ze mną przekomarza.
Nocowałam u niego bo mama pojechała na jakieś szkolenie do Karlskrony. Przyjechałam tu, bo nie lubię być sama. Lubiłam być u Brocka. Miał mały dom na obrzeżach Londynu i było tam tak pięknie- rozległe łąki i pola ciągnące się aż po widnokrąg, krowy i konie, osły i kury... To oddawało całe piękno wsi. Tam najczęściej robiłam zdjęcia, zabierałam aparat cyfrowy i mojego ukochanego srebrnego polaroida. Wtedy zabierałam sie do pracy i cały dzień potrafiłam latać z aparatem jak opętana.
- Spoko, a leci dzisiaj coś fajnego w telewizji?
- Wiesz co, sama nie wiem. Zobaczy się potem.
- O, i na którą masz być w Amwell? Pamiętaj, że mam do pracy na dziesiąta...
- Zwykle jeżdżę autobusem, ale jak już tak bardzo chcesz mnie podwieźć...
- Ale się wrobiłem... No ale już ok. - zakrył ręką twarz, a potem się uśmiechnął.
- Jak musisz być na dziesiątą w pracy, to zawieź mnie na ósmą, dobrze?
- Spoko.
Wieczór minął nam bardzo przyjemnie. Oglądaliśmy jakiś film akcji i jedliśmy lody. Mama nigdy by mi nie pozwoliła na coś takiego. Brock też się przyznał, że takie rzeczy robi od święta, zazwyczaj jak jest ze mną. Inaczej byłby grubszy niż PiPi po tygodniowej przerwie. Nagle mój telefon zaczął wibrować- dostałam SMSa od mamy.
MAMA:
Jak wam minął wieczór? Mam nadzieję, że już w łóżkach :)
JA:
Oczywiście. Dobranoc, kocham cię ♥
MAMA:
Ja ciebie też. I Brocka. Pozdrów go ode mnie. Dobranoc :)
- Brooock! - krzyknęłam do brata.
- Co? - przyszedł i zapytał.
- Masz pozdrowienia od mamy.
- To też ją ode mnie pozdrów.
Było około pierwszej nad ranem kiedy zauważyłam, że stosowne było by iść spać. Oczywiście jak to ja, perfekcjonistka od siedmiu boleści, przygotowałam rzeczy na jutro. Niczego mi nie brakowało. Poza nowym kantarem, który wczoraj kupiłam w sklepie jeździeckim.
- Chole*a...- przecedziłam przez zęby.
Cóż, trzeba było być bardziej zorganizowanym, ale cóż, nawet najlepszym się zdarza...
***
I znów zadzwonił mój ukochany budzik. "I want to kill everybody in the world!". Ja takiego zamiaru nie miałam. Nie zmienia to faktu, że rozumiem to przesłanie, a Skrilex jest świetnym muzykiem. Wstałam z łóżka jak oparzona i wskoczyłam w moje kapcie z białym tygrysem w jakimś buszu. Mięciutkie i ładne. Zawsze pod stopą i nad podłogą. Poszłam do łazienki i wykonałam poranną toaletę. I znów nałożyłam na twarz zbyt dużo pudru patrząc w telefon. Jak co dzień sprawdzałam Facebooka i Instagrama. Musiałam zmyć dużą warstwę makijażu z twarzy. Dołożyłam kremu nawilżającego i tym razem nałożyłam o wiele mniej pudru. "Naturalny blask bez efektu maski"- jakby to powiedziała piękna pani z reklamy. Było tak, jednak nie na długo, jak pisał producent. Wrzuciłam puder do torby z logiem Adidas. Były tam jeszcze czapsy i chusteczki higieniczne.
Włożyłam na siebie granatowe bryczesy, czarne skarpety w białe groszki, zwykły biały T-shirt i założyłam okulary przeciwsłoneczne na głowę, bo pomimo wczesnej pory żar lal się z nieba. Do torby wrzuciłam jeszcze kask i udałam sie do kuchni. Był tam Brock. Jadł śniadanie i czytał jakąś gazetę.
- O, dzień dobry. Możemy ruszać? - zapytał z entuzjazmem
- Muszę sobie zrobić kanapki. Wczoraj zapomniałam.
- No dobrze, ale szybko.
Uwinęłam się z tym w pięć minut. W tym czasie brat zrobił mi kawę. Wypiłam ją i ruszyliśmy prosto do Little Amwell. Przejechaliśmy połowę miasta omijając korki bocznymi ulicami, po to, aby skręcić w małą uliczkę przy lesie i wjechać na teren ośrodka. Gdy wjeżdżaliśmy na parking od razu zauważyłam, że ktoś jeździ na placu. Koń poruszał się po prostu cudownie- sprężyste chody, głowa ustawiona pionowo, koń zganaszowany idealnie. A na nim dziewczyna o prostej postawie z głową wysoko, patrzyła przed siebie, nie pod nogi konia. Wydawali się być parą idealną dopóki dziewczyna nie zeszła. Podwinęła strzemiona, a jej koń podniósł głowę wysoko i zarżał cicho. Po chwili cofnął się kawałek, a dziewczyna złapała za jedną wodzę i głaszcząc konia po szyi tłumaczyła mu, że nie ma się czego bać. Gdy wychodzili z placu ja już szłam do stajni i odłożyłam torbę przy boksie P.J.'a, który podszedł do mnie i parsknął na przywitanie. Pogłaskałam go po pysku i ucałowałam w chrapy, a następnie podeszłam do dziewczyny, która zdejmowała siodło z konia, którego widziałam na placu.
- As de Coeur, piękne imię... Od dawna z nim pracujesz?- zapytałam dziewczynę.
- T-tak, to znaczy... Trzy lata. - odpowiedziała starając się na mnie nie spoglądać. Zobaczyłam jej piękne, duże oczy, a w nich lekkie przerażenie.
- Nie musisz się mnie bać - uśmiechnęłam się lekko i oparłam o boks. - sama jestem tu dopiero drugi dzień.
Cruz?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz