Pośpiech, jak powszechnie wiadomo, jest cholernie złym doradcą. Niestety, w moim przypadku, jest on jedynym konsultantem, co skutkuje rozgardiaszem w każdej części mojego, i tak cholernie pomieszanego, życia. Jednak cóż poradzić na to, że z nocnej zmiany wróciłam później niż zazwyczaj, w związku z czym przegapiłam budzik, a co za tym idzie, zaspałam na trening. W dodatku zapodziałam gdzieś czapsy, mój kask postanowił się gdzieś przejść, a bat zaginął bez śladu, więc kolejne dwadzieścia minut spędziłam na poszukiwaniach. Ojciec czekał na mnie przed domem od dobrych trzech kwadransów, równie zdenerwowany, co ja, prawdopodobnie zaczynając żałować, że niebiosa skarały go tak niezorganizowaną córką. Zresztą, wcale by mnie to nie zdziwiło – gdybym to ja była na jego miejscu, pewnie już dawno straciłabym cierpliwość.
Na szczęście, Bill Whitehall był człowiekiem o anielskiej cierpliwości i mimo że początkowo wyglądał, jakby za moment para miała zacząć wylatywać mu uszami, już po chwili całą sytuację obrócił w żart, pół drogi żartując na temat mojej ciapowatości i roztrzepania. Wspominał również, że sam nie wie, po kim to odziedziczyłam, ponieważ nikt z moich bliskich nie był aż tak nieogarnięty. Wspólnie doszliśmy jednak do wniosku, że albo była to zasługa dalekich krewnych i ich niefortunnych genów, albo po prostu to ja byłam szablonową „czarną owcą” w naszej rodzinie.
Jednak skoro jesteśmy w temacie mojego ojca, należy również wspomnieć, że oprócz jego nerwów ze stali, kolejnym co od zawsze rzucało się w oczy był fakt, że mężczyzna ten uchodzić mógł za prawdziwego cudotwórcę. Nigdy nie było mi dane dowiedzieć się, jak to robił, jednak ile razy to on podwoził mnie na treningi, tyle razy zdążałam na czas, choćbym nie wiem jak wielki poślizg w czasie miała.
I tym razem ukryte zdolności rajdowe Billa Whitehalla pozwoliły na to, bym zdążyła w samą porę. Właściwie, miałam nawet pięć minut w zapasie, co dawało mi możliwość szybkiego przeczyszczenia konia i osiodłania go. Co prawda nie było możliwości, bym obie te czynności wykonała dokładnie, jednak nie miałam czasu, by się tym przejmować. Prędko ruszyłam do siodlarni, zabrałam skrzynkę ze szczotkami, siodło i ogłowie, po czym skierowałam się do boksu Kit Kata. Gniadosz wystawił łeb nad drzwiami, czekając na pieszczoty, o których na tamtą chwilę nie było nawet mowy. Odsunęłam zasuwę, wycofałam wałacha w głąb stanowiska, naciskając na jego pierś i pospiesznymi ruchami zaczęłam przeczesywać jego sierść. Gdy nie było na niej już żadnych zaklejek, odrzuciłam zgrzebła z powrotem w kierunku skrzynki i zabrałam się za kiełznanie.
- Jestem! – uniosłam lekko głos, wchodząc na halę kompletnie zdyszana. Moja trenerka stała na środku, spoglądając na mnie surowym okiem. – Musisz mi wybaczyć spóźnienie, nagła sytuacja.
- Tak samo, jak przez ostatnie dwa tygodnie? – zapytała, unosząc brwi i zaplatając ręce na piersi, podczas gdy ja odwinęłam puśliska i zaczęłam sprawdzać popręg.
- Nie moja wina, że…
- Tak, tak, nie masz samochodu, już to słyszałam – burknęła, machając dłonią lekceważąco i wywracając oczami. – Wsiadaj wreszcie na tego konia i zaczynajmy.
Jak powiedziała – tak zrobiłam i już po chwili rozgrzewałam Kit Kata do naszego cotygodniowego treningu wysokościowego, który, nawiasem mówiąc, udał się wyjątkowo dobrze.
- Gdzie to jest, do cholery? – mruknęłam do samej siebie, gdy przeszło dwie godziny później stałam pod boksem gniadosza, uparcie szukając rozpiski pasz. Po tym, jak jedną szlag trafił, zmuszona byłam stworzyć nową, która, no cóż, w tamtej chwili uchodziła za zaginioną. Byłam pewna, że zostawiłam ją przywieszoną na drzwiach boksu, a tymczasem w miejscu, gdzie została przyczepiona, został jedynie jej skrawek.
A może wzięłam ją do paszarni? Zmarszczyłam brwi i impulsywnie skierowałam swoje kroki do niewielkiego budynku na zewnątrz. Niestety, na tablicy na jednej ze ścian, również nie doszukałam się mojej zguby, więc z ciężkim westchnieniem ruszyłam z powrotem do Kit Kata. Powolnym krokiem przemierzałam kolejne metry, z oczami zasłoniętymi dłonią, usilnie starając się przypomnieć sobie, gdzie też mogłam zawieruszyć tą cholerną…
- Amelia? – Cichy głos rozległ się tuż przede mną, sprawiając, że podniosłam wzrok. - Cześć. Mogłabyś mi w czymś pomóc? – zapytała dziewczyna, a ja zmarszczyłam brwi, podchodząc bliżej. Kojarzyłam ją. To ona była właścicielką klaczy z dwuczłonowym imieniem. W dodatku… francuskim? Nie pamiętałam dokładnie jak leciało. Chyba miało coś wspólnego z tańcem, ale ręki bym sobie uciąć nie dała. – Zmieniałaś ostatnio rozpiskę Kit Katowi. Pamiętasz może, która to? Znów ktoś je pozamieniał.
Różowowłosa wysunęła w moim kierunku trzy kartki, a na jednej z nich od razu odznaczył się mój niedbały charakter pisma. Bez zastanowienia chwyciłam ją zamaszystym ruchem (a właściwie po prostu wyrwałam ją z dłoni dziewczyny) i już miałam odwrócić się i odejść, gdy nagle przypomniałam sobie, co oznaczał termin „kultura osobista”.
- Wybacz – zaczęłam, uśmiechając się niezręcznie. – Szukam jej od dłuższego czasu, myślałam, że stajenni znowu coś pomieszali i… I jestem trochę impulsywna – zaśmiałam się nerwowo. W każdym razie, chyba nie miałyśmy okazji się poznać. Mam na myśli, tak oficjalnie. Jestem Amelia – dodałam, wyciągając rękę ku mojej rozmówczyni. – A ty to… Ashley? Mam rację?
Na szczęście, Bill Whitehall był człowiekiem o anielskiej cierpliwości i mimo że początkowo wyglądał, jakby za moment para miała zacząć wylatywać mu uszami, już po chwili całą sytuację obrócił w żart, pół drogi żartując na temat mojej ciapowatości i roztrzepania. Wspominał również, że sam nie wie, po kim to odziedziczyłam, ponieważ nikt z moich bliskich nie był aż tak nieogarnięty. Wspólnie doszliśmy jednak do wniosku, że albo była to zasługa dalekich krewnych i ich niefortunnych genów, albo po prostu to ja byłam szablonową „czarną owcą” w naszej rodzinie.
Jednak skoro jesteśmy w temacie mojego ojca, należy również wspomnieć, że oprócz jego nerwów ze stali, kolejnym co od zawsze rzucało się w oczy był fakt, że mężczyzna ten uchodzić mógł za prawdziwego cudotwórcę. Nigdy nie było mi dane dowiedzieć się, jak to robił, jednak ile razy to on podwoził mnie na treningi, tyle razy zdążałam na czas, choćbym nie wiem jak wielki poślizg w czasie miała.
I tym razem ukryte zdolności rajdowe Billa Whitehalla pozwoliły na to, bym zdążyła w samą porę. Właściwie, miałam nawet pięć minut w zapasie, co dawało mi możliwość szybkiego przeczyszczenia konia i osiodłania go. Co prawda nie było możliwości, bym obie te czynności wykonała dokładnie, jednak nie miałam czasu, by się tym przejmować. Prędko ruszyłam do siodlarni, zabrałam skrzynkę ze szczotkami, siodło i ogłowie, po czym skierowałam się do boksu Kit Kata. Gniadosz wystawił łeb nad drzwiami, czekając na pieszczoty, o których na tamtą chwilę nie było nawet mowy. Odsunęłam zasuwę, wycofałam wałacha w głąb stanowiska, naciskając na jego pierś i pospiesznymi ruchami zaczęłam przeczesywać jego sierść. Gdy nie było na niej już żadnych zaklejek, odrzuciłam zgrzebła z powrotem w kierunku skrzynki i zabrałam się za kiełznanie.
- Jestem! – uniosłam lekko głos, wchodząc na halę kompletnie zdyszana. Moja trenerka stała na środku, spoglądając na mnie surowym okiem. – Musisz mi wybaczyć spóźnienie, nagła sytuacja.
- Tak samo, jak przez ostatnie dwa tygodnie? – zapytała, unosząc brwi i zaplatając ręce na piersi, podczas gdy ja odwinęłam puśliska i zaczęłam sprawdzać popręg.
- Nie moja wina, że…
- Tak, tak, nie masz samochodu, już to słyszałam – burknęła, machając dłonią lekceważąco i wywracając oczami. – Wsiadaj wreszcie na tego konia i zaczynajmy.
Jak powiedziała – tak zrobiłam i już po chwili rozgrzewałam Kit Kata do naszego cotygodniowego treningu wysokościowego, który, nawiasem mówiąc, udał się wyjątkowo dobrze.
- Gdzie to jest, do cholery? – mruknęłam do samej siebie, gdy przeszło dwie godziny później stałam pod boksem gniadosza, uparcie szukając rozpiski pasz. Po tym, jak jedną szlag trafił, zmuszona byłam stworzyć nową, która, no cóż, w tamtej chwili uchodziła za zaginioną. Byłam pewna, że zostawiłam ją przywieszoną na drzwiach boksu, a tymczasem w miejscu, gdzie została przyczepiona, został jedynie jej skrawek.
A może wzięłam ją do paszarni? Zmarszczyłam brwi i impulsywnie skierowałam swoje kroki do niewielkiego budynku na zewnątrz. Niestety, na tablicy na jednej ze ścian, również nie doszukałam się mojej zguby, więc z ciężkim westchnieniem ruszyłam z powrotem do Kit Kata. Powolnym krokiem przemierzałam kolejne metry, z oczami zasłoniętymi dłonią, usilnie starając się przypomnieć sobie, gdzie też mogłam zawieruszyć tą cholerną…
- Amelia? – Cichy głos rozległ się tuż przede mną, sprawiając, że podniosłam wzrok. - Cześć. Mogłabyś mi w czymś pomóc? – zapytała dziewczyna, a ja zmarszczyłam brwi, podchodząc bliżej. Kojarzyłam ją. To ona była właścicielką klaczy z dwuczłonowym imieniem. W dodatku… francuskim? Nie pamiętałam dokładnie jak leciało. Chyba miało coś wspólnego z tańcem, ale ręki bym sobie uciąć nie dała. – Zmieniałaś ostatnio rozpiskę Kit Katowi. Pamiętasz może, która to? Znów ktoś je pozamieniał.
Różowowłosa wysunęła w moim kierunku trzy kartki, a na jednej z nich od razu odznaczył się mój niedbały charakter pisma. Bez zastanowienia chwyciłam ją zamaszystym ruchem (a właściwie po prostu wyrwałam ją z dłoni dziewczyny) i już miałam odwrócić się i odejść, gdy nagle przypomniałam sobie, co oznaczał termin „kultura osobista”.
- Wybacz – zaczęłam, uśmiechając się niezręcznie. – Szukam jej od dłuższego czasu, myślałam, że stajenni znowu coś pomieszali i… I jestem trochę impulsywna – zaśmiałam się nerwowo. W każdym razie, chyba nie miałyśmy okazji się poznać. Mam na myśli, tak oficjalnie. Jestem Amelia – dodałam, wyciągając rękę ku mojej rozmówczyni. – A ty to… Ashley? Mam rację?
Ashley? To dopiero jest papka :')
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz