Mój stary brązowy Chevrolet był najlepszym autem, jakie jeździło po świecie. Może i nie miał skórzanych foteli, kierownica ślizgała się w dłoniach, a z klimatyzacji śmierdziało grzybem. Może i co chwilę łapałam flaki przez wadliwe śruby, blacha co rusz wgniatała się z każdej strony, a tylna szyba była porysowana do tego stopnia, że do wycofywania używałam jedynie bocznych lusterek (notabene - to od strony pasażera niedawno zostało uszczerbane). Mimo wszystko kochałam ten samochód jak własne dziecko. A właściwie, jak własnego konia, bo jakichkolwiek dzieci nigdy nie darzyłam szczególną sympatią.
I właśnie dlatego, kiedy zaliczyłam stłuczkę na wjeździe do stadniny, przez chwilę czułam się tak, jakby ktoś wbił mi nóż w serce. Mój zniedołężniały Chevrolet, który przeżył niejedno spotkanie z drzewem, latarnią, słupem czy też barierką, poniósł sromotną porażkę, gdy dwukrotnie większe Cayenne wpieprzyło się w jego lewą stronę, wgniatając doszczętnie błotnik, maskę i miażdżąc przedni zderzak. Siła uderzenia sprawiła, że zarzuciło mną do przodu, ale, całe szczęście, pomimo wszystkich usterek, pasy bezpieczeństwa nadal działały bez zarzutu.
Przez chwilę, która zdawała ciągnąć się w nieskończoność, nie docierało do mnie, co właściwie się wydarzyło. Siedziałam w miejscu, z rękami na kierownicy, lewą stopą nadal naciskając na hamulec. Moja mina nie wyrażała nic. Mimo że oczy miałam wielkości spodków, z mojej twarzy nie dało się wyczytać kompletnie nic. Głównie dlatego, że sama nie wiedziałam, co myśleć o tym wszystkim.
Cóż, przynajmniej do czasu, gdy mężczyzna, najwyraźniej kierowca pojazdu, który mnie staranował, nie zaczął natarczywie pukać w moją szybę. Odwróciłam głowę w jego kierunku, a widząc, jak na migi pokazuje mi, żebym odsunęła szybę, chwyciłam za korbkę i wykonałam jego nieme polecenie.
- Wszystko w porządku? Nic ci nie jest? Coś cię boli? Cholera, ja...
Jego monolog trwał i trwał w najlepsze. Co parę sekund wypytywał, czy na pewno nic mi się nie stało, czy się dobrze czuję, czy nie kręci mi się w głowie, i tak dalej, i tak dalej. Ja jednak miałam kompletnie w dupie wszystkie jego pytania i przeprosiny. Jedyne, co aktualnie mnie obchodziło, to mój samochód oraz rosnąca we mnie żądza mordu.
W jednej chwili zerwałam się z miejsca, otwierając drzwi z rozmachem i nieomal nokautując sprawcę tego zamieszania, po czym wyskoczyłam z auta, przy okazji przypadkowo naciskając na klakson. Wyjątkowo głośny, piskliwy dźwięk rozszedł się echem po okolicy, sprawiając, że mężczyzna obok skrzywił się nieznacznie.
- Ty pierdolony idioto! - wydarłam się, zatrzaskując za sobą drzwi i podchodząc szybkim krokiem do zupełnie zdezorientowanego gościa. - Nie widzisz znaków? Jesteś ślepy czy głupi? Miałam pierwszeństwo, matole!
Z każdym słowem popychałam go coraz dalej, w stronę ogrodzenia, a on był najwyraźniej tak zaskoczony moim atakiem, że nawet nie próbował się bronić. Śmieszne.
- W dupę sobie wsadź swoje zasrane przeprosiny! - wykrzyknęłam, obracając się na pięcie, by ocenić skalę szkód. Było źle. Nawet bardzo źle. I wcale nie poprawiało to mojego nastawienia. Właściwie, sprawiało to, że miałam ochotę na raz płakać, krzyczeć i pobić kolesia do nieprzytomności.
- Ale...
- Jakie, kurwa, ale?! - znów podniosłam głos, tym razem do tego stopnia, że zwróciłam uwagę nawet osób, stojących dobre sto metrów dalej, przy budynku stajni. Jeszcze raz zmierzyłam wzrokiem mężczyznę naprzeciwko, po czym, w zasadzie zupełnie nieświadomie, wymierzyłam mu siarczysty cios w policzek. - Pokrywasz koszty naprawy.
I właśnie dlatego, kiedy zaliczyłam stłuczkę na wjeździe do stadniny, przez chwilę czułam się tak, jakby ktoś wbił mi nóż w serce. Mój zniedołężniały Chevrolet, który przeżył niejedno spotkanie z drzewem, latarnią, słupem czy też barierką, poniósł sromotną porażkę, gdy dwukrotnie większe Cayenne wpieprzyło się w jego lewą stronę, wgniatając doszczętnie błotnik, maskę i miażdżąc przedni zderzak. Siła uderzenia sprawiła, że zarzuciło mną do przodu, ale, całe szczęście, pomimo wszystkich usterek, pasy bezpieczeństwa nadal działały bez zarzutu.
Przez chwilę, która zdawała ciągnąć się w nieskończoność, nie docierało do mnie, co właściwie się wydarzyło. Siedziałam w miejscu, z rękami na kierownicy, lewą stopą nadal naciskając na hamulec. Moja mina nie wyrażała nic. Mimo że oczy miałam wielkości spodków, z mojej twarzy nie dało się wyczytać kompletnie nic. Głównie dlatego, że sama nie wiedziałam, co myśleć o tym wszystkim.
Cóż, przynajmniej do czasu, gdy mężczyzna, najwyraźniej kierowca pojazdu, który mnie staranował, nie zaczął natarczywie pukać w moją szybę. Odwróciłam głowę w jego kierunku, a widząc, jak na migi pokazuje mi, żebym odsunęła szybę, chwyciłam za korbkę i wykonałam jego nieme polecenie.
- Wszystko w porządku? Nic ci nie jest? Coś cię boli? Cholera, ja...
Jego monolog trwał i trwał w najlepsze. Co parę sekund wypytywał, czy na pewno nic mi się nie stało, czy się dobrze czuję, czy nie kręci mi się w głowie, i tak dalej, i tak dalej. Ja jednak miałam kompletnie w dupie wszystkie jego pytania i przeprosiny. Jedyne, co aktualnie mnie obchodziło, to mój samochód oraz rosnąca we mnie żądza mordu.
W jednej chwili zerwałam się z miejsca, otwierając drzwi z rozmachem i nieomal nokautując sprawcę tego zamieszania, po czym wyskoczyłam z auta, przy okazji przypadkowo naciskając na klakson. Wyjątkowo głośny, piskliwy dźwięk rozszedł się echem po okolicy, sprawiając, że mężczyzna obok skrzywił się nieznacznie.
- Ty pierdolony idioto! - wydarłam się, zatrzaskując za sobą drzwi i podchodząc szybkim krokiem do zupełnie zdezorientowanego gościa. - Nie widzisz znaków? Jesteś ślepy czy głupi? Miałam pierwszeństwo, matole!
Z każdym słowem popychałam go coraz dalej, w stronę ogrodzenia, a on był najwyraźniej tak zaskoczony moim atakiem, że nawet nie próbował się bronić. Śmieszne.
- W dupę sobie wsadź swoje zasrane przeprosiny! - wykrzyknęłam, obracając się na pięcie, by ocenić skalę szkód. Było źle. Nawet bardzo źle. I wcale nie poprawiało to mojego nastawienia. Właściwie, sprawiało to, że miałam ochotę na raz płakać, krzyczeć i pobić kolesia do nieprzytomności.
- Ale...
- Jakie, kurwa, ale?! - znów podniosłam głos, tym razem do tego stopnia, że zwróciłam uwagę nawet osób, stojących dobre sto metrów dalej, przy budynku stajni. Jeszcze raz zmierzyłam wzrokiem mężczyznę naprzeciwko, po czym, w zasadzie zupełnie nieświadomie, wymierzyłam mu siarczysty cios w policzek. - Pokrywasz koszty naprawy.
Harry?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz