Po raz kolejny ktoś mówi mi o tym, że spotkał mnie na zawodach w niedalekiej przeszłości, a ja tego nie pamiętam. Cóż, albo ktoś kilka lat temu dosypywał mi jakichś niezłych prochów do herbaty albo faktycznie mam jakieś zaniki pamięci. Jest jeszcze trzecia opcja – jakoś nigdy nie przywiązywałem specjalnej uwagi do osób, z którymi startuję. Nigdy nikogo się nie obawiałem. Konkurencja? Śmieszne! Nie, tak na poważnie – nigdy nie stresuję się na zawodach, a inni jeźdźcy, którzy wielokrotnie rzucali w moją stronę pogardliwe spojrzenia, stanowili dla mnie jedynie obiekt drwin. Jedyne, co mogli otrzymać ode mnie w odpowiedzi to ten znany już każdemu ironiczny uśmieszek, którym obdarzam wszystkich dookoła. Zawsze jestem pewien swoich umiejętności, a Portos jest naprawdę świetnym koniem, który nigdy mnie nie zawodzi, a zarazem czuję, że mi ufa, choć brzmi to niczym słowa wypowiadane przez dwunastoletnią miłośniczkę koni, znaną też w moim słowniku jako koniarkę. Ale prawda jest taka, że mimo doświadczenia i niezwykłych umiejętności jakie posiada ten koń, on również ma czasem chwile zawahania, w których potrzebuje wsparcia ,,tam do góry". Zły dzień zdarza się każdemu, dlatego niejednokrotnie zdarzyło się na zawodach, że parkury kończyłem z kilkunastoma, ba! - czasem nawet dwudziestoma! - punktami karnymi, a nawet eliminacją.
Znienawidziłam cię wtedy, bo byłeś pierwszy – głos blondynki zabrzmiał w moich uszach, a na moją twarz mimowolnie wtargnął szeroki uśmiech. Ile razy to słyszałem, a nawet jeśli nie bezpośrednio, to i tak dało się to wyczytać z min niektórych uczestników. Zabawne, w każdym razie dla mnie.
*
Zaparkowałem auto w garażu, przekręcając klucze w statyjce w celu wyłączenia silnika. Skończyło się dobre – mruknąłem sam do siebie, wyobrażając sobie jutrzejszy powrót matki do domu i tym samym – rutynę, która towarzyszyła mi przez ostatnie kilka miesięcy, a może nawet i lat. Ile bym dał, gdyby kobietę coś zatrzymało i wróciła do domu dopiero pod wieczór, dając mi tym samym jeszcze ostatnie dwadzieścia cztery godziny bez jej ciągłego narzekania i pośpieszania. Ale, znając życie, tak się stęskniła za stajnią i pracą oraz za ciągłym układaniem mi życia, że już zapewne o szóstej rano wparuje do mojego pokoju i krzyknie:
– Wstawaj, masz trening o siódmej!
Tym samym sprawiając, że mój dzień zacznie się od jednego, wielkiego, porządnego wkurwu, czego nie doznałem przed ostatni tydzień. Podczas jej nieobecności, ma się rozumieć. Ojca za to w ogóle nie ma w domu, co w sumie jest mi akurat obojętne. Nie jest wymagający co do jeździectwa tak jak matka, więc w sumie – mógłby się z nią zamienić rolami chociażby na miesiąc. Albo na rok. Albo na zawsze. Mimo to nie wtrąca się w to, jak rodzicielka rozplanowuje mi każdy dzień, by było w nim jak najwięcej koni, stajni i treningów, a nawet ją popiera, żeby dała mu święty spokój. Szkoda, że mi nie chce dać.
Mam do tego człowieka ogromne wyrzuty oraz żal. W moim życiu było go zawsze tyle, co nic. Ciągle w pracy, ciągle nieobecny, a nawet jeśli przyjeżdżał do domu – nie rozmawialiśmy prawie wcale. Głównie z mojego powodu, bo nie odzywam się do niego już od dobrych kilku lat, kiedy pojąłem to i owo. Matka jest ślepa albo po prostu nie chce widzieć, ale kiedy człowiek przebywa całe życie poza domem, nie interesuje się rodziną, a jego jedyną wymówką jest ,,praca", to wiadomo, że chodzi o coś więcej. Dupek. Jednym słowem – mam zajebistych rodziców, tylko pozazdrościć, nieprawdaż?
Zatrzasnąłem za sobą drzwi samochodu, wzdychając cicho. Za dużo ostatnio myślę i zaczyna mnie to przytłaczać, a zarazem martwić. Odpychając więc całe masy myśli wypełniających moją głowę, ruszyłem w stronę drzwi. Kiedy miałem już robić kolejny krok, z zamiarem stawienia stopy na pierwszym schodku, znieruchomiałem. Ba, nawet gorzej. Był to nagły paraliż, któremu towarzyszyła fala zimnego dreszczu, a także narastający w głębi gniew. Nie musiałem długo czekać, nie zdążyłem się nawet otrząsnąć i przetrawić tego, co właśnie do mnie dotarło.
– Daniel! W końcu! – Matka otworzyła drzwi, uśmiechając się szeroko już od progu. Przygryzłem wargę w kompletnym zmieszaniu i odwróciłem wzrok. Wzruszyłem ramionami, wbijając obojętne spojrzenie w ziemię. Kobieta wydała z siebie głośne westchnięcie, a kątem oka zdało mi się dostrzec jak w bezradności kręci głową. – Wejdź do środka.
Dzięki za zaproszenie do własnego domu, mamo. Minąłem kobietę w drzwiach, pospiesznie ściągając ze stóp sztyblety. Po dzisiejszym terenie, od razu wsiadłem do samochodu, nawet się nie przebierając. Nie miałem już na to sił ani ochoty. Dlatego miałem na sobie aktualnie nieco ubrudzone, brązowe bryczesy i doszczętnie obłocone buty.
– Udany trening? – I znów to samo. Spodziewałem się, że gdy tylko wróci, jej pierwsze pytanie będzie zawierać słowo trening. Bo jakby inaczej? Nie może po prostu spytać, co tam u mnie, co robiłem, gdy jej nie było, jak się czuję. W jej słowniku nie ma takich słów ani zwrotów. Z nią nie da się porozmawiać o czym innym, dlatego czemu jest taka zdziwiona, że ją ignoruję i unikam? – Daniel... – Jej ton nieco spoważniał, a ona zbliżyła się do mnie o kilka kroków, mierząc w moją stronę tym swoim groźnym spojrzeniem. – Od ilu dni Portos stoi w boksie, co? Miałeś...
– Nie chce mi się... nie chce mi się nawet z tobą gadać – warknąłem, odwzajemniając, pełne powagi i delikatnej nutki grozy, spojrzenie.
Głos mojej matki rozbrzmiał wewnątrz mojej głowy, przyprawiając ją o nagłe pulsowanie, a mnie o wpędzenie w fazę półsnu. Cholera, czy ja śnię? Śnię, czy może ta kobieta faktycznie coś do mnie mówi? Jeśli to jawa, to wolę myśleć, że to tylko koszmar i iść spać dalej.
– Daniel, masz trening o szóstej trzydzieści, wstawaj.
Co do kurwy? Ta kobieta naprawdę chce mnie wykończyć, fizycznie jak i psychicznie, ale przede wszystkim psychicznie. Doprawdy cudownie! Podczas jej nieobecności z łatwością mogłem dostać wolną halę czy też parkur o ósmej, ale nie – wraca i z góry narzuca mi poranny trening, mimo, że przeważnie jazdy szkółkowe zaczynają się od dziewiątej. Przeuroczo.
– Która godzina? – mruknąłem, przykrywając głowę poduszką, którą kurczowo trzymałem w uścisku, by do mych uszu docierało jak najmniej dźwięków ,,z zewnątrz".
– Piąta trzydzieści, pospiesz się. – Kobieta zamknęła za sobą drzwi, a ciśnienie, które podniosło mi się już z pierwszym wypowiedzianym przez nią słowem, nieco zelżało. Piąta trzydzieści jeden, a ja nadal leżę w tej samej pozycji – w totalnym bezruchu, z poduszką na głowie. Entuzjazm bije ze mnie na kilometr i nie marzę o niczym innym niż trening o szóstej trzydzieści z rana. Zajebiście.
Rzuciłem zażenowanym spojrzeniem w stronę wałacha, który wiercił się niemiłosiernie z jednej na drugą stronę korytarza, stukając przy tym podkową o betonowe podłoże. Najwidoczniej już od rana rozpierała go energia na tyle, że nie potrafił ustać w jednym miejscu. To dobrze, przynajmniej będzie szedł żwawo do przodu i coś z tego treningu wyjdzie. Ja nie pałam dzisiaj entuzjazmem, a już tym bardziej energią, ale będę musiał wykrzesać z siebie tyle o ile, żeby wyszło nam cokolwiek i żeby trener nie poinformował matki, że jesteśmy w kiepskiej formie. Chwyciłem skarogniadego za wodze i wyprowadziłem ze stajni, podprowadzając go pod schodki. Kilka zwinnych, szybkich ruchów i już spocząłem na grzbiecie Portosa, umiejscawiając się jak najwygodniej w siedzisku siodła
– Cześć. – Cichy, zachrypnięty głosik odezwał się gdzieś ,,z dołu", a ja uświadomiłem sobie, że po raz kolejny błądzę gdzieś w myślach, skoro nawet nie zauważyłem mijającej mnie Ashley.
– Dlaczego nie jesteś w domu? – zapytałem zdziwiony, unosząc w górę brwi, by bardziej zaakcentować moją wypowiedź. Sądząc bo stanie strun głosowych blondynki, a także dość grubym odzieniu, na myśl nasuwało się tylko jedno – nie jest w najlepszym stanie.
– Lekcje – kaszlnęła dziewczyna, chwytając się za obolałe gardło.
– Zwariowałaś? Nie pracuj dzisiaj, tylko lepiej jedź do domu.
Jeśli ta wariatka postanowi siedzieć w stajni choćby godzinę dłużej, zamiast wrócić do domu i położyć się do łóżka, to może sobie jeszcze bardziej zaszkodzić.
Kurde, od kiedy ty taki opiekuńczy, co? – przeszło mi przez głowę. Znałem Ashley dość krótko, ale dogadywałem się z nią bardzo dobrze i nie chcę, żeby skończyła w szpitalu przez własną głupotę. Po części czułem się jednak winny – w końcu to ja wpadłem na pomysł wyjazdu w teren.
W odpowiedzi dziewczyna pokręciła tylko głową. Choroba doprowadziła ją do tego, że nie była już w stanie mówić, a ona postanowiła jednak prowadzić w takim stanie lekcje.
– Jeśli dzieciaki potrafią porozumiewać się na migi, to czemu nie. – Niecierpliwiła mnie ta jej upartość. Wystarczyłby krótki telefon lub sms do – przykładowo – mojej matki, że jest chora i nie da dziś rady przyjechać, a inny instruktor przyjechałby i zajął się dzieciakami lub jazdy by się nie odbyły, tyle w temacie.
Ruszyłem w stronę parkuru, po tym, jak Ashley czmychnęła szybkim krokiem do stajni, gdzie za niedługo będzie prowadzić pierwszą lonżę. Wariatka, no.
Po jeździe i ja zaczynałem już odczuwać skutki wczorajszego terenu jak i dzisiejszego treningu. Ból gardła nasilał się z każdą minutą, a mój głos załamywał się, kiedy próbowałem wypowiedzieć więcej niż zaledwie trzy słowa. Cholera. W sumie, to też jakaś wymówka, by nie musieć jeździć do stajni przez najbliższe dwa, a może nawet trzy dni.
– Dużo treningu jeszcze przed nami – powiedział mój trener, idąc krok w krok z Portosem w kierunku stajni. – Portos chodził dzisiaj znakomicie, ale ty, Daniel... ogarnij się – mruknął, a kątem oka zdało mi się dostrzec delikatny uśmiech na jego twarzy.
– Ta – przewróciłem oczami, poluźniając wałachowi wodze.
– Muszę uciekać, do jutra. – Trener zatrzymał się, klepiąc skarogniadego po szyi. Skinąłem w jego stronę głową, po czym mężczyzna skierował się do swojego samochodu, z drugiej strony stajni.
Ja sam zeskoczyłem z Portosa w miejscu, w którym uprzednio wsiadałem i wprowadziłem go do stajni. Już z daleka dostrzegłem tę charakterystyczną blond czuprynę, a z moich ust mimowolnie wydobyło się westchnięcie. Po kilkuminutowych czynnościach potreningowych, rozsunąłem boks, a wałach wkroczył dumnie do środka. Poidło po kilku sekundach poszło w ruch, a ja, z jednej strony obwieszony ogłowiem i wytokiem, a z drugiej – dźwigając siodło, ruszyłem w stronę siodlarni, po drodze posyłając w stronę blondynki spojrzenie mówiące: Masz przejebane.
Po odłożeniu sprzętu do siodlarni, ruszyłem znów w stronę stajennego korytarza, zauważając niemalże od razu dziewczynę stojącą przy jednym z boksów.
– Co ty tu robisz? – mruknąłem, opierając się o boks Oficera i zaskakując tym samym zamyśloną Ashley, która stała ze wzrokiem wbitym w małego chłopca czyszczącego mozolnymi ruchami gniadego. Spojrzała na mnie ze zdziwieniem wymalowanym na jej bladej, zarumienionej twarzy. – Głupia jesteś, wiesz? Nie wierzę, że to mówię... pomogę ci z tą lonżą, a resztę jazd odwołuj, bo i tak nie jesteś w stanie ich poprowadzić – mruknąłem. Od kiedy jestem taki pomocny i sam zgłosiłem chęć prowadzenia zajęć z głupim dzieciakiem? Choroba faktycznie daje mi się we znaki i ostro pomieszała mi w głowie. Najwidoczniej i Ashley nieco zdziwił ten fakt, bo spojrzała na mnie z lekkim niewymuszonym uśmiechem, jakby powstrzymując się od gwałtownego wybuchnięcia śmiechem.
– Cholera, no nie patrz tak! – skwitowałem, odwracając wzrok ze śmiechem. – Też nie wiem, co mi dziś dolega.
Mam do tego człowieka ogromne wyrzuty oraz żal. W moim życiu było go zawsze tyle, co nic. Ciągle w pracy, ciągle nieobecny, a nawet jeśli przyjeżdżał do domu – nie rozmawialiśmy prawie wcale. Głównie z mojego powodu, bo nie odzywam się do niego już od dobrych kilku lat, kiedy pojąłem to i owo. Matka jest ślepa albo po prostu nie chce widzieć, ale kiedy człowiek przebywa całe życie poza domem, nie interesuje się rodziną, a jego jedyną wymówką jest ,,praca", to wiadomo, że chodzi o coś więcej. Dupek. Jednym słowem – mam zajebistych rodziców, tylko pozazdrościć, nieprawdaż?
Zatrzasnąłem za sobą drzwi samochodu, wzdychając cicho. Za dużo ostatnio myślę i zaczyna mnie to przytłaczać, a zarazem martwić. Odpychając więc całe masy myśli wypełniających moją głowę, ruszyłem w stronę drzwi. Kiedy miałem już robić kolejny krok, z zamiarem stawienia stopy na pierwszym schodku, znieruchomiałem. Ba, nawet gorzej. Był to nagły paraliż, któremu towarzyszyła fala zimnego dreszczu, a także narastający w głębi gniew. Nie musiałem długo czekać, nie zdążyłem się nawet otrząsnąć i przetrawić tego, co właśnie do mnie dotarło.
– Daniel! W końcu! – Matka otworzyła drzwi, uśmiechając się szeroko już od progu. Przygryzłem wargę w kompletnym zmieszaniu i odwróciłem wzrok. Wzruszyłem ramionami, wbijając obojętne spojrzenie w ziemię. Kobieta wydała z siebie głośne westchnięcie, a kątem oka zdało mi się dostrzec jak w bezradności kręci głową. – Wejdź do środka.
Dzięki za zaproszenie do własnego domu, mamo. Minąłem kobietę w drzwiach, pospiesznie ściągając ze stóp sztyblety. Po dzisiejszym terenie, od razu wsiadłem do samochodu, nawet się nie przebierając. Nie miałem już na to sił ani ochoty. Dlatego miałem na sobie aktualnie nieco ubrudzone, brązowe bryczesy i doszczętnie obłocone buty.
– Udany trening? – I znów to samo. Spodziewałem się, że gdy tylko wróci, jej pierwsze pytanie będzie zawierać słowo trening. Bo jakby inaczej? Nie może po prostu spytać, co tam u mnie, co robiłem, gdy jej nie było, jak się czuję. W jej słowniku nie ma takich słów ani zwrotów. Z nią nie da się porozmawiać o czym innym, dlatego czemu jest taka zdziwiona, że ją ignoruję i unikam? – Daniel... – Jej ton nieco spoważniał, a ona zbliżyła się do mnie o kilka kroków, mierząc w moją stronę tym swoim groźnym spojrzeniem. – Od ilu dni Portos stoi w boksie, co? Miałeś...
– Nie chce mi się... nie chce mi się nawet z tobą gadać – warknąłem, odwzajemniając, pełne powagi i delikatnej nutki grozy, spojrzenie.
*
Głos mojej matki rozbrzmiał wewnątrz mojej głowy, przyprawiając ją o nagłe pulsowanie, a mnie o wpędzenie w fazę półsnu. Cholera, czy ja śnię? Śnię, czy może ta kobieta faktycznie coś do mnie mówi? Jeśli to jawa, to wolę myśleć, że to tylko koszmar i iść spać dalej.
– Daniel, masz trening o szóstej trzydzieści, wstawaj.
Co do kurwy? Ta kobieta naprawdę chce mnie wykończyć, fizycznie jak i psychicznie, ale przede wszystkim psychicznie. Doprawdy cudownie! Podczas jej nieobecności z łatwością mogłem dostać wolną halę czy też parkur o ósmej, ale nie – wraca i z góry narzuca mi poranny trening, mimo, że przeważnie jazdy szkółkowe zaczynają się od dziewiątej. Przeuroczo.
– Która godzina? – mruknąłem, przykrywając głowę poduszką, którą kurczowo trzymałem w uścisku, by do mych uszu docierało jak najmniej dźwięków ,,z zewnątrz".
– Piąta trzydzieści, pospiesz się. – Kobieta zamknęła za sobą drzwi, a ciśnienie, które podniosło mi się już z pierwszym wypowiedzianym przez nią słowem, nieco zelżało. Piąta trzydzieści jeden, a ja nadal leżę w tej samej pozycji – w totalnym bezruchu, z poduszką na głowie. Entuzjazm bije ze mnie na kilometr i nie marzę o niczym innym niż trening o szóstej trzydzieści z rana. Zajebiście.
*
Rzuciłem zażenowanym spojrzeniem w stronę wałacha, który wiercił się niemiłosiernie z jednej na drugą stronę korytarza, stukając przy tym podkową o betonowe podłoże. Najwidoczniej już od rana rozpierała go energia na tyle, że nie potrafił ustać w jednym miejscu. To dobrze, przynajmniej będzie szedł żwawo do przodu i coś z tego treningu wyjdzie. Ja nie pałam dzisiaj entuzjazmem, a już tym bardziej energią, ale będę musiał wykrzesać z siebie tyle o ile, żeby wyszło nam cokolwiek i żeby trener nie poinformował matki, że jesteśmy w kiepskiej formie. Chwyciłem skarogniadego za wodze i wyprowadziłem ze stajni, podprowadzając go pod schodki. Kilka zwinnych, szybkich ruchów i już spocząłem na grzbiecie Portosa, umiejscawiając się jak najwygodniej w siedzisku siodła
– Cześć. – Cichy, zachrypnięty głosik odezwał się gdzieś ,,z dołu", a ja uświadomiłem sobie, że po raz kolejny błądzę gdzieś w myślach, skoro nawet nie zauważyłem mijającej mnie Ashley.
– Dlaczego nie jesteś w domu? – zapytałem zdziwiony, unosząc w górę brwi, by bardziej zaakcentować moją wypowiedź. Sądząc bo stanie strun głosowych blondynki, a także dość grubym odzieniu, na myśl nasuwało się tylko jedno – nie jest w najlepszym stanie.
– Lekcje – kaszlnęła dziewczyna, chwytając się za obolałe gardło.
– Zwariowałaś? Nie pracuj dzisiaj, tylko lepiej jedź do domu.
Jeśli ta wariatka postanowi siedzieć w stajni choćby godzinę dłużej, zamiast wrócić do domu i położyć się do łóżka, to może sobie jeszcze bardziej zaszkodzić.
Kurde, od kiedy ty taki opiekuńczy, co? – przeszło mi przez głowę. Znałem Ashley dość krótko, ale dogadywałem się z nią bardzo dobrze i nie chcę, żeby skończyła w szpitalu przez własną głupotę. Po części czułem się jednak winny – w końcu to ja wpadłem na pomysł wyjazdu w teren.
W odpowiedzi dziewczyna pokręciła tylko głową. Choroba doprowadziła ją do tego, że nie była już w stanie mówić, a ona postanowiła jednak prowadzić w takim stanie lekcje.
– Jeśli dzieciaki potrafią porozumiewać się na migi, to czemu nie. – Niecierpliwiła mnie ta jej upartość. Wystarczyłby krótki telefon lub sms do – przykładowo – mojej matki, że jest chora i nie da dziś rady przyjechać, a inny instruktor przyjechałby i zajął się dzieciakami lub jazdy by się nie odbyły, tyle w temacie.
Ruszyłem w stronę parkuru, po tym, jak Ashley czmychnęła szybkim krokiem do stajni, gdzie za niedługo będzie prowadzić pierwszą lonżę. Wariatka, no.
Po jeździe i ja zaczynałem już odczuwać skutki wczorajszego terenu jak i dzisiejszego treningu. Ból gardła nasilał się z każdą minutą, a mój głos załamywał się, kiedy próbowałem wypowiedzieć więcej niż zaledwie trzy słowa. Cholera. W sumie, to też jakaś wymówka, by nie musieć jeździć do stajni przez najbliższe dwa, a może nawet trzy dni.
– Dużo treningu jeszcze przed nami – powiedział mój trener, idąc krok w krok z Portosem w kierunku stajni. – Portos chodził dzisiaj znakomicie, ale ty, Daniel... ogarnij się – mruknął, a kątem oka zdało mi się dostrzec delikatny uśmiech na jego twarzy.
– Ta – przewróciłem oczami, poluźniając wałachowi wodze.
– Muszę uciekać, do jutra. – Trener zatrzymał się, klepiąc skarogniadego po szyi. Skinąłem w jego stronę głową, po czym mężczyzna skierował się do swojego samochodu, z drugiej strony stajni.
Ja sam zeskoczyłem z Portosa w miejscu, w którym uprzednio wsiadałem i wprowadziłem go do stajni. Już z daleka dostrzegłem tę charakterystyczną blond czuprynę, a z moich ust mimowolnie wydobyło się westchnięcie. Po kilkuminutowych czynnościach potreningowych, rozsunąłem boks, a wałach wkroczył dumnie do środka. Poidło po kilku sekundach poszło w ruch, a ja, z jednej strony obwieszony ogłowiem i wytokiem, a z drugiej – dźwigając siodło, ruszyłem w stronę siodlarni, po drodze posyłając w stronę blondynki spojrzenie mówiące: Masz przejebane.
Po odłożeniu sprzętu do siodlarni, ruszyłem znów w stronę stajennego korytarza, zauważając niemalże od razu dziewczynę stojącą przy jednym z boksów.
– Co ty tu robisz? – mruknąłem, opierając się o boks Oficera i zaskakując tym samym zamyśloną Ashley, która stała ze wzrokiem wbitym w małego chłopca czyszczącego mozolnymi ruchami gniadego. Spojrzała na mnie ze zdziwieniem wymalowanym na jej bladej, zarumienionej twarzy. – Głupia jesteś, wiesz? Nie wierzę, że to mówię... pomogę ci z tą lonżą, a resztę jazd odwołuj, bo i tak nie jesteś w stanie ich poprowadzić – mruknąłem. Od kiedy jestem taki pomocny i sam zgłosiłem chęć prowadzenia zajęć z głupim dzieciakiem? Choroba faktycznie daje mi się we znaki i ostro pomieszała mi w głowie. Najwidoczniej i Ashley nieco zdziwił ten fakt, bo spojrzała na mnie z lekkim niewymuszonym uśmiechem, jakby powstrzymując się od gwałtownego wybuchnięcia śmiechem.
– Cholera, no nie patrz tak! – skwitowałem, odwracając wzrok ze śmiechem. – Też nie wiem, co mi dziś dolega.
Ashley?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz