Jako, że Goldie była dzisiaj w wyjątkowo dobrym humorze trening przebiegł bez większych komplikacji. Zaczęłyśmy, jak zwykle, od cavaletti, potem pojedyncze stacjonaty, okser i szeregi gimnastyczne. To ją trochę ujarzmiło. Po odpowiednim rozstępowaniu zsiadłam z klaczy, którą zaraz potem wypuściłam na pastwisko, po czym o chwiejnych nogach, trzęsąc się z zimna i wycieńczenia ruszyłam w stronę stajni, ledwo unosząc ciężki, skórzany sprzęt. Szło mi całkiem dobrze, jednak utkwione na wysokości głowy siodło ograniczało mi nieco pole widzenia, dlatego też potknięcie się o próg stajni nie było dla mnie szczególnym zaskoczeniem. Równie dobrze mogłam runąć na ziemie, wzdychając przy tym z irytacją i wywracając oczami. Jednak to, co nastąpiło na chwilę przed przewidywanym spotkaniem z obsmarowanym lepkim kurzem brukiem wywarło na mnie o wiele większe wrażenie. Poczułam, jak bezimienna dłoń zaciska mi się na przedramieniu, po czym silnym, acz delikatnym pchnięciem sprowadza mnie z powrotem do pozycji pionowej. Ciężar siodła zaczął być ledwo odczuwalny, aż w końcu zniknął całkowicie. Podniosłam nieufnie spojrzenie, a na linii strzału znalazła się para ciepłych, intensywnie kasztanowych oczu. Okrągłe jak spodki i zdające się uśmiechać, jak u szczeniaka. Było w nich coś, co sprawiało, że czułam się nieswojo.
-Dzięki- wymamrotałam, frantycznym ruchem odgarniając burzę blond włosów sprzed twarzy. Nie znosiłam takich sytuacji, nie lubiłam mieć długów, a już szczególnie nienawidziłam przymusu okazywania wdzięczności. Unikałam takich sytuacji jak ognia, stąd też moje zakłopotanie gdy takowa się zdarzyła. Fakt faktem, zdecydowanie brakowało mi wprawy w byciu życzliwym, ale znając życie z życzliwości nic dobrego nigdy nie wynika.
Gdy nasze spojrzenia spotkały się po raz kolejny, zapanowała niemal grobowa cisza, a szczenięce oczy momentalnie straciły przyjazny blask. Wiedziałam, że coś jest nie tak. I nagle mnie olśniło - zawadiacki uśmiech, opalona skóra, zmierzwiona czupryna i te charakterystyczne ślepia - stał przede mną nikt inny jak Carter Jeremy Callahan. On też już wiedział. Poczułam w gardle nieprzyjemny ścisk, zaś moje stawy zdawały się być zalane cementem. Po długiej chwili niedowierzania i oswajania się z sytuacją na twarzy mężczyzny wymalował się nietypowy dla niego grymas, bardzo podobny do mojego. Jakbyśmy obydwoje patrzyli właśnie na rozjechane, zwierzęce zwłoki. Jeszcze chwila i pomiędzy nami zaczęłyby trzaskać pioruny, dlatego też z cichą ulgą dziękowałam w duchu za stukot obcasów, który pojawił się w stajni i rozładował panujące w niej napięcie.
- Giselle, dziecko kochane! - rozległ się słodki głos dosyć tęgiej kobiety. - Szukałam cię wszędzie!
Uniosłam brew z lekkim niedowierzaniem. Była to doprawdy groteskowa kobieta - miała nienaturalnie duże usta, na głowie bordowy beret przystrojony pawim piórem, oraz stylizację składającą się z marynarki, ołówkowej spódnicy, kabaretek i dwunastocentymetrowych szpilek - oczywiście wszystko w kolorze akwamaryny. Mimo charakterystycznego wyglądu nie przypominałam sobie, żebym kiedykolwiek widziała ją na oczy.
- Słucham? - spytałam chłodnym, spokojnym tonem, jednak mimo pozornego opanowania zawartość moich żył powoli zmieniała się we wrzątek.
- Skontaktowałam się z pańską ciotką, podobno jesteś chętna do pomocy przy organizacji balu Halloweenowego - wyśpiewała kobieta, zacierając dłonie z podekscytowania. Zmierzyłam ją zabójczym spojrzeniem mając nadzieję, że zrozumie, iż nie mam zamiaru mieć z tą komedią na poziome podstawówki nic wspólnego. Niestety, entuzjazm mojej rozmówczyni był nie do pokonania. Myślałam, że gorzej już być nie może, kiedy ona zwróciła się w stronę chłopaka i wypowiedziała słowa, które odbiły się echem po moich korytarzach nerwowych.
- Chciałbyś może pomóc koleżance? Co?
Callahan zaprzeczył, a ona w odpowiedzi spisała jego dane osobowe z wyszytych na koszuli grubą nicią imion i nazwiska. Mieliśmy poważnego pecha.
- Liczę na was, kochani - rzuciła na odchodne, posyłając nam buziaczka. Wbiło mnie w ziemię. Nie mogłam uwierzyć w to, co właśnie miało miejsce. Ja i mój Wróg Numer Jeden, na końcu świata, w dodatku zmuszeni do współpracy przy organizowaniu jakiejś porąbanej uroczystości. Nie miałam najmniejszego zamiaru tego tak zostawić, tak też postanowiłam interweniować, póki jeszcze jest na to czas.
- Przepraszam, proszę pani - powiedziałam donośnym i stanowczym tonem - obawiam się, że akurat na czas trwania tego... hmmm... przedsięwzięcia, będę poza miastem. Naprawdę bardzo mi przykro ale w takim razie chyba nie mogę uczestniczyć w jego organizacji. to byłoby nieodpowiedzialne.
Wydęłam lekko usta, imitując smutek, w głowie zaś odhaczałam już obowiązkowe do zwiedzenia berlińskie muzea. Ciepły uśmiech zmył się z twarzy kobiety, odsłaniając surowe rysy i kategoryczne spojrzenie. Po chwili jednak opamiętała się i znów przybrała promienną maskę.
- Ależ kochanie moje, to nic takiego - zachichotała. - Macie te swoje smartfony nie smartfony, z komunikacją nie powinno być problemu. Szczególnie w relacji między przyjaciółmi.
To mówiąc odwróciła się na pięcie i wymaszerowała ze stajni, zostawiając nas w jeszcze bardziej niezręcznej sytuacji, niż ta, w której nas zastała. Mówiąc szczerze, dawno nie byłam tak wkurzona. Spojrzałam wściekle na Callahana - chryste, jak ja nie znosiłam tych idealnie prostych, białych zębów, i tych przewiercających na wylot spojrzeń. Pieprzony dzieciak. Zdecydowanym ruchem wyszarpnęłam z jego rąk sprzęt.
- Poradzę sobie - syknęłam, po czym obdarzyłam go jadowitym uśmiechem.
<skończyły mi się pomysły, wymyśl coś Callahan>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz