+

Archiwum

Etykiety

Aleksandra (2) Alexandra (2) Allijay (2) Amelia (11) Ashley (9) Ashton (2) Aspen (6) Astrid (2) Aviana (1) Carmen (7) Carter (2) Cole (7) Cruz (1) Damien (2) Daniel (16) Delfina (2) Dezydery (1) Eden (3) Eleonora (2) Elizabeth (2) Gabrielle (3) Giselle (2) Gwen (3) Harry (3) Heather (6) Igor (1) Iris (1) Jack (2) Jean (1) Josephine (2) Leo (2) Liam (1) Luke (1) Maxine (3) Naomi (1) Naomi Sullivan (1) Nowa postać (50) Olivier (2) Raven (1) Rebeca (1) Skylar (1) Sophie (2) Steven (1) Thomas (2) William (1)

Popularne posty

Od Raven

Brak komentarzy:
Pierwszy dzień w nowej stadninie zawsze był ciężki, w końcu nowe otoczenie, nowe...wszystko. W stajni było dość tłocznie...tzn. dużo się tam działo, weszłam dość niepewnie do boksu mojej klaczy, czując na sobie dość ciekawskie spojrzenia innych członków Akademii, co mi się niezbyt podobało. Wyczyściłam porządnie szczotką sierść Ravy, a potem wyskrobałam z kopyt resztki słomy, błota oraz gnoju i wyszłam z boksu, na co klacz zareagowała cichym parsknięciem bez namysłu podążając za mną, minęłam w korytarzu jakiegoś chłopaka niosącego siodło, zerknęłam w jego kierunku kątem oka, można by powiedzieć, że jest ładny... Wyminęłam go szerokim łukiem, nawet nie chcąc myśleć o tym co mnie kiedyś w życiu spotkało.
Weszłam do siodlarni biorąc tylko siodło klasyczne, a następnie wyszłam na parkur z przeszkodami , otworzyłam bramę i przepuściłam w niej klacz, która spokojnym stępem weszła na piasek. Podeszłam do niej i założyłam siodło, dopinając popręg i wreszcie wskoczyłam na grzbiet Ravy, czułam się dobrze...a wręcz bardzo dobrze. Lekki sygnał łyski wystarczył bym ruszyła stępem, poczułam się obserwowana zerknęłam w kierunku owego chłopaka, który uważnie mi się przyglądał, odwróciłam wzrok skupiając się na jeździe, po kilku kółkach ruszyłam kłusem , po chwili naprowadzając klacz na drągi, wysoko , zgrabnie układała nogi, przejechała bezbłędnie jak to zawsze bywało. Po paru takich rundkach zagalopowałam, ręce położyłam sobie na udach i dostosowałam ruch bioder do ruchu konia, kierując ją na pierwszą przeszkodę, którą przeskoczyła, ale coś poszło nie tak i się potknęła, dlatego wylądowała na ziemi ze mną.
Zsiadłam prędko i sprawdziłam czy nic jej nie jest. Nagle poczułam obecność chłopaka przy mnie dlatego odskoczyłam w bok.

<Igor? >

Od Cartera CD. Giselle

Brak komentarzy:
Są takie chwile kiedy naprawdę nie wiem co powinienem zrobić, żeby nie pogorszyć sytuacji. Plącze mi się wówczas język, a mięśnie sztywnieją jakbym stał bez ruchu kilka bitych godzin. Niestety w obecności Giselle zawsze działy się rzeczy stawiające mnie pod ścianą, nawet gdy sama nie miała na nie najmniejszego wpływu. To tak jakby przyciągała wszystkie możliwe kataklizmy, wojny oraz choroby niczym Jeźdźcy Apokalipsy.
Wyszarpując mi brutalnie siodło z rąk i posyłając litry czystego jadu, dziewczyna sprawiła, że znalazłem się w sytuacji z której było tylko jedno bezpieczne wyjście. Niestety wiązało się z dość dużymi kosztami, więc chwilę stałem bez ruchu czując jak krew zaczyna mi coraz głośniej skwierczeć w żyłach. Szanse na porozmawianie twarzą w twarz z Platonem były już większe niż spotkanie Giselle tu, w akademii. Czemu więc widziałem jak zaczęła z wściekłością czyścić siodło, a jej wiecznie rozburzone kłaki wpadły do specjalnej pasty?
Chciałem się odezwać, powiedzieć cokolwiek, ale głos uwiązł gdzieś głęboko w gardle. Ostatecznie z rezygnacją wyszedłem na zewnątrz w duchu przeklinając to niemożliwe spotkanie po latach. Dobrze wiedziałem, że weźmie moje zachowanie za zwykłe tchórzostwo i w odpowiedzi ponownie jadowicie się uśmiechnie.
______

Powoli przeżuwając zimną pizzę chyba po raz setny obiecywałem sobie, że będę unikał Giselle jak ognia, a jutro z samego rana wypiszę się z organizacji zabawy na Halloween. Niech się inni męczą. Włączyłem na laptopie losowy odcinek z pierwszego sezonu Mr. Robota i wyrzuciłem niedojedzony kawałek pizzy do kosza.
Choć starałem się z całej siły skupić na serialu to jednak natrętnie męczyło mnie pewne wspomnienie. Nie takie zwyczajne, bo najstarsze jakie posiadam. O zgrozo to Giselle grała w nim pierwsze skrzypce. Był to jeden z upalnych dni w przedszkolu, gdy biegaliśmy po małym placu zabaw. Sam nie wiem czemu wrzuciłem jej za kołnierz żywą dżdżownice, a ona w odwecie wysypała mi na głowę wiaderko z piaskiem. W kolejnych latach wycinaliśmy sobie nawzajem coraz gorsze "żarty".
Gdy zorientowałem się, że minęła już połowa odcinka, a ja przez cały ten czas bujałem w obłokach, z trzaskiem zamknąłem laptop i położyłem się wcześniej spać wściekły na Giselle, że po raz kolejny będzie mi łazić w brudnych butach po życiu.
______

Wstałem w naprawdę dobrym humorze i pełen zaskakującego optymizmu. Zachowywałem się tak jakby poprzedni dzień wcale nie należał do najgorszych w moim życiu. Z przyjemnością zjawiłem się w akademii i już miałem przekroczyć próg stajni by zobaczyć się z Raindropem, kiedy usłyszałem stukanie obcasów i czyjś przyśpieszony oddech.
- Zaczekaj... chwilkę... - wydyszał kobiecy głos tuż za moimi plecami.
Odwróciłem się powoli czując, że zaraz wyparuje dotychczasowy spokój ducha i sam dobry humor.
- Wszędzie cię szukałam kolego. Rano mieliśmy spotkanie z osobami zainteresowanymi pomocą przy organizacji balu Halloween'owego. Rozdałam już większość zadań, ale nie martw się, dla ciebie też się coś znajdzie - zaświergotała kobieta, która mimo sprzeciwów poprzedniego dnia wpisała mnie na listę chętnych.
Poprawiła wolną dłonią fryzurę przypominającą walącą się wieżę i zaczęła grzebać w swojej obszernej torbie, uparcie czegoś szukając.
- Gdzie ja to mam... - mruczała pod nosem. - No gdzie ja to... Ach tu jesteś! - Wyciągnęła z wielkim namaszczeniem spuchnięty od ilości dodatkowych kartek zeszyt i zaczęła go pośpiesznie wertować.
- Przepraszam bardzo, ale... - próbowałem zacząć, jednak kobieta nawet na mnie nie spojrzała i wciąż mówiła do siebie.
- C... Carter... Carter Jeremy Callahan... O tu cię mam. Twoim zadaniem będzie kupienie dekoracji Halloween'owych. To jest lista zakupów i pieniądze. - Wcisnęła mi do ręki kopertę oraz kartkę A4 usianą drobniuteńkim pismem. - Słuchaj młody człowieku, jak się dowiem, że kupiłeś coś z poza listy dla siebie to łeb ukręcę - powiedziała śpiewnym głosem i zamknęła zeszyt. - Macie na to cały tydzień i lepiej, żebyście się nie spóźnili.
Chciałem zaprotestować, powiedzieć, że wycofuję się z organizacji balu, ale coś przykuło moją uwagę.
- Czy pani powiedziała "my"?
- Tak, tak. Ty i Giselle. Jesteście w jednej grupie. - Uśmiechnęła się słodko. - Skoro wszystko już mamy obgadane to...
- Chciałem dzisiaj pani powiedzieć, że ja się jednak wycofuję - zacząłem ostrożnie. - Zresztą Giselle nie będzie teraz przez jakiś czas, więc to bez sensu. Na pewno znajdzie pani kogoś lepszego.
Nagle miły uśmieszek spełzł z twarzy kobiety, a na jego miejscu pojawił się paskudny grymas. Podeszła do mnie i wbiła swój czerwony paznokieć w moją pierś. Czułem jak emanuje od niej żądza mordu.
- Słuchaj smarkaczu. Jeśli ty i Giselle olejecie ten bal to osobiście sprawię, że w ciągu tygodnia wylecicie z akademii. Rozumiesz? Nie daruję wam - wycedziła przez zęby.
Pokiwałem delikatnie głową powstrzymując narastającą frustrację.
- Cudnie - powiedziała kobieta, po czym przybierając pogodny wyraz twarzy odwróciła się na pięcie i odeszła.
Dopiero kiedy zniknęła mi z oczu odważyłem się wypuścić z płuc dotąd wstrzymywane powietrze. To było naprawdę przerażające i dziwne. Co jej tak cholernie zależy na naszej dwójce?
Spojrzałem jeszcze raz na listę zakupów. Nie dość, że zawierała jakieś trzysta pozycji to jeszcze w połowie była dla mnie zupełnie nieczytelna. Wiedziałem co muszę zrobić, ale póki co odsuwałem od siebie tą natrętną myśl.
______

W dniu w którym mijał ostateczny termin na zrobienie Halloween'owych zakupów w końcu postanowiłem działać i poprosić Giselle o pomoc.
Zastałem dziewczynę w stajni sprzątającą boks jej klaczy. Zachowywała się jakby nigdy nic choć wiedziałem, że mnie zauważyła. Nie odzywałem się jednak tylko oparłem o ścianę czekając na jakąkolwiek reakcję z jej strony. Nie trwało to na szczęście zbyt długo.
Metalowe wiadro z brzękiem uderzyło o podłogę gdy Giselle cisnęła je tam z dziką furią.
- Czego chcesz? - warknęła prawie jak dzikie zwierze.
- Mamy kupić dekoracje na Halloween - odparłem beztrosko co ją jeszcze bardziej zdenerwowało.
- Już mówiłam, że nie biorę w tym udziału.
- Owszem bierzesz. Są nawet trzy powody dla których musisz to zrobić. - zacząłem spokojnie nie zważając na jej głośne protesty i obecność gapiów. - Pierwszy jest taki, że masz wobec mnie dług. Gdybym nie zdążył cię w tedy złapać miałabyś już, słonko, złamany ten swój śliczny nosek. Drugi, mówi, że jeśli się wycofasz to kobieta, która nas w to wpakowała nieźle się za to odegra. Trzeci jest bardziej optymistyczny, uwierz mi. Jak zabierzemy się za te zakupy we dwoje to szybciej skończymy. - Uśmiechnąłem się szeroko. - I co słonko? Dalej chcesz się wycofywać?

< Gigi? c: >

Od Elizabeth CD. Cartera

Brak komentarzy:
-Nie jestem pewna czy dobrym pomysłem jest szwendanie się po mieście z gościem którego zna się ledwo, jak już wcześniej wspomniałeś, 5 minut - odparłam usilnie wgapiając sie w siodło mojej klaczy.
Na chwilę zapadło milczenie. Chłopak już miał wyjść, ale zatrzymał się.
-Nie zmienisz zdania, co? - zapytał.
Zamiast mu odpowiedzieć spojrzałam na wyświetlacz telefonu. Do przyjazdu ciotki miałam jeszcze dużo czasu... Poza tym może to nie taki zły pomysł?
-Dobra. Chodź - przewróciłam oczami.
Przez 15 minut gadaliśmy o różnych rzeczach a szczególnie o koniach. Wreszcie dotarliśmy do galerii. Obrazy nie były brzydkie ale... Nie znam się na sztuce. Rzuciłam okiem na chłopaka. Carter był wręcz zafascynowany tymi obrazami. Wypuściłam głośno powietrze. Zerknęłam po raz tysięczny na ekran telefonu lecz ciotka do mnie nie dzwoniła. 
-Podobają ci się obrazy - z zamyślenia wyrwał mnie głos chłopaka.
Jeśli powiem że nie to być może go urażę... Opcja jest więc tylko jedna.
-Tak. Są świetne - odparłam bez zawahania.
Nie wszyscy wiedzieli jak świetną byłam kłamczuchą... Tylko matka i brat. Carter dał się nabrać jak wszyscy inni. Posłałam mu wymuszony uśmiech i wróciłam do rozmyślania. I nagle wpadłam na wręcz znakomity plan... Co ja gadam! On był idealny! Genialny! 
-Zaraz wracam - powiedziałam.
Podeszłam powoli w kierunku toalet. Tak jak się spodziewałam było tam uchylone okno. Otworzyłam je i sprawdziłam czy dam radę skoczyć. Byliśmy na parterze i od ziemi dzielił mnie jakiś 1 metr może dwa. Uśmiechnęłam się pod nosem i wyszłam przez okno. Potem skierowałam się w stronę stajni. Bardzo wyróżniała si na tle całego miasteczka. Następnie znalazłam profil Cartera na Facebook'u. Napisałam do niego wiadomość.
"Przepraszam, ale coś mi wypadło. Poradzisz sobie?"
Natychmiast dostałam odpowiedź.
"Jasne. Rozumiem. Następnym razem zadzwoń ok?"
W następnej wiadomości podał mi swój numer a ja podałam swój. Usiadłam na skrzyni ze sprzętem Deli. Nagle zadzwoniła ciotka.
~Hej słonko. Jestem na parkingu.
~Idę ciociu.
I rozłączyłam sie. Wychodząc z siodlarni ujrzałam plakat z dynią Halloween'ową. Napisane tam było "Bal przebierańców odbędzie sie za dwa tygodnie od dziś dnia". Westchnęłam. Wiedziałam za co sie przebrać lecz było pewne że nikt mnie nie zaprosi bo jestem tu tą "nową", mimo że bywałam tu już w wakacje i poznałam wiele ciekawych osób jak Amelie Whitelaw i Heather O'connor. Przypomniałam sobie o ciotce i pobiegłam na parking.

***

W domu weszłam na internet. Przeglądałam właśnie Face'a, kiedy mój telefon zawibrował. Zerknęłam na ekran gdzie pojawiło sie imię nowo poznanego Carter'a.
~Tak? Czemu dzwonisz? - zapytałam z lekkim zdziwieniem. 

<Carter? Ja też... Tak mam>

Informacyjnie

9 komentarzy:
Dobry wieczór! Po raz kolejny przychodzę do Was z garstką informacji, choć tym razem nie są one tak miłe, jak ostatnio. Przejdźmy więc do rzeczy. Otóż, sprawa ma się tak, że nasza cudowna Aspen, tj. Demonaa na Howrse, ostatnimi czasy stwierdziła, że skopiowanie Amwell będzie cudownym pomysłem i założyła własnego bloga. A jakby tego było mało, wypisuje do większości członków Amwell z zaproszeniem.
Kto nas zna, ten wie, że w takich sytuacjach się w nas wprost gotuje. Szczególnie, gdy ktoś zżyna od nas w tak perfidny i bezczelny sposób. Poważnie, przymrużyłybyśmy na to oko. Pominęłybyśmy jak mnóstwo innych zapożyczonych pomysłów. Jednak nie zrobimy tego w sytuacji, kiedy szanowna osóbka najpierw uparcie twierdzi, że jej blog nie ma nic wspólnego z naszym (podczas gdy nawet tytuł jest, ha, złudnie podobny), a potem nagle przyznaje nam rację słowami "Tak, ukradłam wasz pomysł" i stwierdza, że mimo wszystko nic nie zamierza zmieniać i ma nas w dupie (dla chętnych jestem w stanie udostępnić screeny z rozmów).
Także, jeszcze raz, jeśli ktoś z naszych dostanie zaproszenie od graczki Damonaa, uprzejmie proszę, pamiętajcie, skąd się jej ów "genialny pomysł na bloga" wziął. I z góry ostrzegam - oprócz Amwell kopiowała również parę formularzy, więc nie zdziwcie się, kiedy zobaczycie swoją postać gdzieś zupełnie indziej ;)
Z cieplutkimi pozdrowieniami,
administracja

Raven Kira Blackwood

Brak komentarzy:
Raven Kira Blackwood
Data urodzenia: 26 kwietnia 1996 roku
Koń: Ravata

Christian De Luca

Brak komentarzy:
Christian De Luca
Data urodzenia: 26.05.1995
Koń: Black Jack

Od Naomi CD. Igora

Brak komentarzy:
Popatrzyłam się na chło­paka. Kimkolwiek był, musiał być tu nowy, bo pierwszy raz go widziałam. I powiedziała, że nie miał zielonego pojęcia o koniach, a przy­naj­mniej tak wyglą­dał.
– To Twój koń? – zapy­ta­łam ze zdzi­wie­niem.
– Tak jakby… – burk­nął. Iza­be­lo­wata klacz popa­trzyła na mnie swo­imi peł­nymi mądro­ści oczami.
– Co masz zamiar z nią robić?
Tak naprawdę mia­łam wielka chęć wsko­cze­nia na jego klacz i poga­lo­po­wa­nia w teren. Jed­nak widząc nie­zde­cy­do­wane oczychłopakaa i sierść kla­czy całą zakle­joną od brudu powiedziałam:
– Wyczyść ją!
– Świet­nie, tylko jak mam to zrobić? – powie­dział roz­draż­nio­nym gło­sem. Podeszłam do pojem­nika na szczotki i poda­łam mu jedną.
– Masz, wyczyść jej sierść – mruk­nę­łam. Chło­pak zaczął delikat­nymi ruchami czy­ścić konia. I wtedy dosta­łam histe­rycz­nego ataku śmie­chu.
– Co Ci się stało? – popa­trzył na mnie jak na wariata, ale wyrwa­łam mu szczotkę z ręki i poka­za­łam, jak się to robi.
– Tro­chę moc­niej. Tak w ogóle to jestem Naomi.
– Igor – na jego twa­rzy przez chwilę poja­wił się uśmiech. Musiałam powiedzieć, że całkiem dobrze radził sobie jak na pierw­sze czysz­cze­nie. A co do kla­czy, nosiła wdzięczne imię Viva la vida, co wyni­kało z tabliczki na jej bok­sie. Kiedy Vivi lśniła czy­sto­ścią, pode­szłam do sio­dlarni i przy­niosłamsio­dło.
– Skąd masz tą klacz? Nikt nie sprze­dałby jej komuś, kto w spra­wach koni jest zie­lony – zapy­ta­łam, po czym popra­wi­łam cza­prak na grzbie­cie konia.
– Nie kupi­łem jej, nie chcę się nią zaj­mo­wać. To zresztą nie mój rumak – bąk­nął nie­chęt­nie Igor.
– To po co robisz? Nie Twój koń, nie twój obo­wią­zek. Jeśli jesz­cze nie chcesz opie­ko­wać się tą kla­czą…
– To koń mojej kocha­nej sio­struni, wyje­chała na stu­dia. Oczy­wi­ście go nie sprzeda, bo jesz­cze nie będzie miała czym jeździć. No i oczy­wi­ście to właśnie ja muszę się nim opie­ko­wać, jak­bym był ide­al­nym wybo­rem, czło­wie­kiem, który choć tro­chę zna się na jeździec­twie. Teraz, zamiast robić coś przy­jem­niej­szego, muszę stać tu i czy­ścić jakąś klacz.
– Keep calm, Igor! Jestem pewna, że nie długo ją polu­bisz – właśnie pod­cia­gnę­łam popręg u Vivy, pokle­pa­łam ją po boku i była gotowa, żeby wyjść na jazdę – Może poje­dziesz ze mną na przejażdżkę?
– Ja? Ja nawet na konia ledwo wsiądę, jak mam poje­chać na niej gdzie­kol­wiek? Poza tym to nie moja klacz, nie mam zamiaru jeździć, póki nie muszę – wybuch­nął Igor.
– Pójdę po swo­jego wierz­chowca – rzu­ci­łam szybko i nie wzra­ca­jąc uwagi na jego odpo­wiedź poszłam po Ozzy­ego. Na szczę­ście byłam jasno­wi­dzem i zdą­ży­łam go wcze­śniej wyczy­ścić. Po chwili wró­ci­łam do chło­paka, trzy­ma­jąc kucyka za kan­tar.
– Ten konik to twój wierz­cho­wiec? Spo­dzie­wa­łem się cze­goś lep­szego – pal­nął zlo­śli­wie, ale poża­ło­wał.
– Tak? Ta Twoja nędzna klacz nie nadaje się nawet do szkółki! Szcze­rze Ci wspó­czuję, że musisz się nią zaj­mo­wać… – odcięłam się - możesz obrażać wszyst­kich i wszystko bez zarzu­tów, z wyjąt­kiem mnie i mojego konia.
– Ok, ok… to miał być żart.
– Jedziesz, czy nie? – skoń­czy­łam temat. Zresztą nie mia­łam zamiaru dłu­żej cze­kać.
– Masz zamiar poje­chać nie zakła­da­jąc sio­dła i ogło­wia?
– Jadę na cor­deo, jeśli nie widzisz. To mi w zupełno­ści wystar­czy.
– Jasne. Powiesz mi przy­naj­mniej, jak się kieruje koniem?
– Prawo – cią­gniesz prawą wodzę, lewo- lewą wodzę. Ruszasz przy­ci­ska­jąc łydki do boków konia, zatrzy­mu­jesz cią­gnąc obiema wodzami. Pro­ste, prawda?
Po chwili już w siodle zagłę­bia­li­śmy się w las. My, to zna­czy ja, Ozzy, Viva i Igor. Co do tego ostat­niego to jak na pierw­szą jazdę zna­ko­mi­cie sobie radził. Oczy­wi­ście jechali­śmy tylko stę­pem. Minęło już dobre pół godziny, zaczęło mi się naprawdę nudzić, choć cza­sami pró­bo­wa­łam przejść do kłusa. To uśpiło moją czuj­ność. Nagle nie­spo­dzie­wa­nie poja­wiła się siatka, któ­rej konie na pewno nie pla­no­wały. Mój kucyk zacwa­ło­wał w las, a ja ledwo utrzy­ma­łam się na jego grzbie­cie. I wła­ści­wie obeszło by się bez wpadki, gdyby nie to, że Ozzy na moje nieszczęście pędził cwa­łem właśnie na wielki wykrot. Nie zatrzy­mał się jed­nak przed prze­szkodą. Przez chwile mogłam sobie wyobra­zić, że mój kucyk rze­czy­wi­ście ma skrzydła, ale nie przed tym, co za chwilę nastąpi. Na kolejne nie­szczę­ście za wykro­tem było błoto, które pod­czas lądo­wa­nia pry­snęło mi pro­sto w oczy. To dla mojego zmy­słu rów­no­wagi było już za dużo. Znowu usły­sza­łam „Plask” i poczu­łam, że wła­śnie wpa­dłam w coś lepkiego.
Nie stra­ci­łam przy­tom­no­ści, bo podłoże świet­nie zamor­ty­zo­wało mój upa­dek, ale z to byłam cala uwa­lona w bło­cie.
„O czym Ty myślisz, prze­cież Ozzy mógł się poślizgnąć i zła­mać sobie nogę!” – krzyk­nę­łam w myślach. Otwo­rzy­łam oczy i zoba­czy­łam Ozzyego sto­ją­cego przy mnie, bez więk­szych ura­zów. Szep­nę­łam do konika:
– Ozzi, żyjesz?

<Igor? To już lepsze niż nic ;)>

Od Cartera CD. Elizabeth

1 komentarz:
Bardzo rzadko zdarza mi się kilka przykrych sytuacji pod rząd. Może to dlatego, że jestem człowiekiem fortuny, albo zwyczajnie dopiero po dołączeniu do akademii poznałem jak smakuje prawdziwe samodzielne życie. W każdym razie, w bardzo krótkim odstępie czasu zalałem swoje nowe mieszkanie, rozbiłem samochód i podałem zły adres przewoźnikowi przez co wszystkie ciuchy, książki i inne rupiecie trafią do mnie dopiero za tydzień. Nic więc dziwnego, że postanowiłem odreagować krótką przejażdżką na grzbiecie Raindropa, uprzednio jednak kilkakrotnie sprawdzając czy wszystko na pewno jest dobrze zapięte. Nie warto przecież kusić losu.
Pogoda była wręcz idealna. Bezchmurne niebo, lekki wiatr szumiący w złocistych koronach drzew i ostre powietrze jakby wypełnione drobinkami lodu. Nienawidzę jesieni, ale nie mogłem wówczas odmówić jej piękna.
Raindrop jak zwykle poruszał się niezwykle ociężale, z uwagą stawiając kopyta na płowej trawie. Strzygąc leniwie uszami wyraźnie udawał, że nie słyszy moich komend.
Mieliśmy już właściwie wracać, gdy zobaczyłem dziewczynę wpadającą do rzeki. Widać mój pech udzielał się też innym.
Pomogłem jej wyjść z wody i po krótkiej wymianie zdań każdy udał się we własnym kierunku. 
Powrót do stajni zajął mi w sumie jakąś godzinę, bo Raindrop wyjątkowo często stawał w miejscu i jakby nigdy nic zaczynał skubać trawę. 
Porządnie zirytowany jego zachowaniem, rozsiodłałem wałacha i już miałem wracać do domu gdy przypomniałem sobie o pewnej nad wyraz ważnej sprawie. 
W miejscowej galerii miało się odbywać coś pokroju wernisażu pewnego artysty, którego obrazy zbierały ostatnio zaskakująco dobrze recenzje. Wstęp był wolny więc nie było mowy, żebym przegapił taką okazję. Niestety skończył mi się limit internetu w telefonie i nie miałem jak sprawdzić drogi do galerii, a wernisaż miał się rozpocząć za niecałe półtorej godziny. 
Szukając jakiegoś rozwiązanie wszedłem do siodlarni i zobaczyłem tam dziewczynę, którą przed godziną wyciągnąłem z wody. Elizabeth jeśli dobrze pamiętam. Wówczas zupełnie niespodziewanie do głowy wpadł mi pewien pomysł. Od tego czy wypali zależało wiele nieprzewidywalnych czynników, ale przecież raz się żyje.
- Znowu się spotykamy - powiedziałem na tyle głośno aby dziewczyna mogła usłyszeć. Uniosła powoli wzrok, a kiedy nasze spojrzenia się spotkały, na jej twarzy wymalowała się paleta uczuć. Zdziwienie, zmieszanie, niepewność. Trwało to jednak nie dłużej niż jedno mrugnięcie oka i już chwilę później uśmiechała się przyjacielsko.
- Cześć - odparła.
- Od dawna jesteś w akademii?
- Nie, właściwie dopiero co przyjechałam. Czemu pytasz?
- Po prostu... Kurde. - Przejechałem dłonią po karku i chwilę zbierałem myśli wbijając wzrok w jedną ze ścian. Miałem nadzieję, że jeśli jest tu dłużej niż ja to chociaż pokaże mi drogę. - Słuchaj może ci się to wydać dziwne, a nawet nietaktowne biorąc pod uwagę to, że znamy się właściwie jakieś pięć minut, ale potrzebuję twojej pomocy. Sam jestem nowy w akademii, a dziś w miejscowej galerii odbywa się wernisaż chwalonego malarza. Problem w tym, że skończył mi się internet w telefonie i nie mogę sprawdzić jak tam trafić. Póki co znam jedynie ciebie więc w sumie jeśli byś chciała i pozwoliła skorzystać z twojej komórki to moglibyśmy wybrać się tam razem. - Uniosłem pytająco brwi. - Moglibyśmy oboje poznać miejscowych i innych ludzi z akademii. Co ty na to, Elizabeth?

<Elizabeth? Pomysł jakiś miałam, ale fatalnie z realizacją.>

Od Giselle

Brak komentarzy:
Jako, że Goldie była dzisiaj w wyjątkowo dobrym humorze trening przebiegł bez większych komplikacji. Zaczęłyśmy, jak zwykle, od cavaletti, potem pojedyncze stacjonaty, okser i szeregi gimnastyczne. To ją trochę ujarzmiło. Po odpowiednim rozstępowaniu zsiadłam z klaczy, którą zaraz potem wypuściłam na pastwisko, po czym o chwiejnych nogach, trzęsąc się z zimna i wycieńczenia ruszyłam w stronę stajni, ledwo unosząc ciężki, skórzany sprzęt. Szło mi całkiem dobrze, jednak utkwione na wysokości głowy siodło ograniczało mi nieco pole widzenia, dlatego też potknięcie się o próg stajni nie było dla mnie szczególnym zaskoczeniem. Równie dobrze mogłam runąć na ziemie, wzdychając przy tym z irytacją i wywracając oczami. Jednak to, co nastąpiło na chwilę przed przewidywanym spotkaniem z obsmarowanym lepkim kurzem brukiem wywarło na mnie o wiele większe wrażenie. Poczułam, jak bezimienna dłoń zaciska mi się na przedramieniu, po czym silnym, acz delikatnym pchnięciem sprowadza mnie z powrotem do pozycji pionowej. Ciężar siodła zaczął być ledwo odczuwalny, aż w końcu zniknął całkowicie. Podniosłam nieufnie spojrzenie, a na linii strzału znalazła się para ciepłych, intensywnie kasztanowych oczu. Okrągłe jak spodki i zdające się uśmiechać, jak u szczeniaka. Było w nich coś, co sprawiało, że czułam się nieswojo.
-Dzięki- wymamrotałam, frantycznym ruchem odgarniając burzę blond włosów sprzed twarzy. Nie znosiłam takich sytuacji, nie lubiłam mieć długów, a już szczególnie nienawidziłam przymusu okazywania wdzięczności. Unikałam takich sytuacji jak ognia, stąd też moje zakłopotanie gdy takowa się zdarzyła. Fakt faktem, zdecydowanie brakowało mi wprawy w byciu życzliwym, ale znając życie z życzliwości nic dobrego nigdy nie wynika. 
Gdy nasze spojrzenia spotkały się po raz kolejny, zapanowała niemal grobowa cisza, a szczenięce oczy momentalnie straciły przyjazny blask. Wiedziałam, że coś jest nie tak. I nagle mnie olśniło - zawadiacki uśmiech, opalona skóra, zmierzwiona czupryna i te charakterystyczne ślepia - stał przede mną nikt inny jak Carter Jeremy Callahan. On też już wiedział. Poczułam w gardle nieprzyjemny ścisk, zaś moje stawy zdawały się być zalane cementem. Po długiej chwili niedowierzania i oswajania się z sytuacją na twarzy mężczyzny wymalował się nietypowy dla niego grymas, bardzo podobny do mojego. Jakbyśmy obydwoje patrzyli właśnie na rozjechane, zwierzęce zwłoki. Jeszcze chwila i pomiędzy nami zaczęłyby trzaskać pioruny, dlatego też z cichą ulgą dziękowałam w duchu za stukot obcasów, który pojawił się w stajni i rozładował panujące w niej napięcie. 
- Giselle, dziecko kochane! - rozległ się słodki głos dosyć tęgiej kobiety. - Szukałam cię wszędzie!
Uniosłam brew z lekkim niedowierzaniem. Była to doprawdy groteskowa kobieta - miała nienaturalnie duże usta, na głowie bordowy beret przystrojony pawim piórem, oraz stylizację składającą się z marynarki, ołówkowej spódnicy, kabaretek i dwunastocentymetrowych szpilek - oczywiście wszystko w kolorze akwamaryny. Mimo charakterystycznego wyglądu nie przypominałam sobie, żebym kiedykolwiek widziała ją na oczy.
- Słucham? - spytałam chłodnym, spokojnym tonem, jednak mimo pozornego opanowania zawartość moich żył powoli zmieniała się we wrzątek.
- Skontaktowałam się z pańską ciotką, podobno jesteś chętna do pomocy przy organizacji balu Halloweenowego - wyśpiewała kobieta, zacierając dłonie z podekscytowania. Zmierzyłam ją zabójczym spojrzeniem mając nadzieję, że zrozumie, iż nie mam zamiaru mieć z tą komedią na poziome podstawówki nic wspólnego. Niestety, entuzjazm mojej rozmówczyni był nie do pokonania. Myślałam, że gorzej już być nie może, kiedy ona zwróciła się w stronę chłopaka i wypowiedziała słowa, które odbiły się echem po moich korytarzach nerwowych.
- Chciałbyś może pomóc koleżance? Co?
Callahan zaprzeczył, a ona w odpowiedzi spisała jego dane osobowe z wyszytych na koszuli grubą nicią imion i nazwiska. Mieliśmy poważnego pecha. 
- Liczę na was, kochani - rzuciła na odchodne, posyłając nam buziaczka. Wbiło mnie w ziemię. Nie mogłam uwierzyć w to, co właśnie miało miejsce. Ja i mój Wróg Numer Jeden, na końcu świata, w dodatku zmuszeni do współpracy przy organizowaniu jakiejś porąbanej uroczystości. Nie miałam najmniejszego zamiaru tego tak zostawić, tak też postanowiłam interweniować, póki jeszcze jest na to czas.
- Przepraszam, proszę pani - powiedziałam donośnym i stanowczym tonem - obawiam się, że akurat na czas trwania tego... hmmm... przedsięwzięcia, będę poza miastem. Naprawdę bardzo mi przykro ale w takim razie chyba nie mogę uczestniczyć w jego organizacji. to byłoby nieodpowiedzialne. 
Wydęłam lekko usta, imitując smutek, w głowie zaś odhaczałam już obowiązkowe do zwiedzenia berlińskie muzea. Ciepły uśmiech zmył się z twarzy kobiety, odsłaniając surowe rysy i kategoryczne spojrzenie. Po chwili jednak opamiętała się i znów przybrała promienną maskę.
- Ależ kochanie moje, to nic takiego - zachichotała. - Macie te swoje smartfony nie smartfony, z komunikacją nie powinno być problemu. Szczególnie w relacji między przyjaciółmi. 
To mówiąc odwróciła się na pięcie i wymaszerowała ze stajni, zostawiając nas w jeszcze bardziej niezręcznej sytuacji, niż ta, w której nas zastała. Mówiąc szczerze, dawno nie byłam tak wkurzona. Spojrzałam wściekle na Callahana - chryste, jak ja nie znosiłam tych idealnie prostych, białych zębów, i tych przewiercających na wylot spojrzeń. Pieprzony dzieciak. Zdecydowanym ruchem wyszarpnęłam z jego rąk sprzęt.
- Poradzę sobie - syknęłam, po czym obdarzyłam go jadowitym uśmiechem. 

<skończyły mi się pomysły, wymyśl coś Callahan>

Phoebe Collins

Brak komentarzy:
Phoebe Collins
Data urodzenia: 11 stycznia 2000
Koń: Fuyu

Od Igora

Brak komentarzy:
- Dobrze, dobrze, zaraz go zawołam - usłyszałem, nim otwarły się drzwi do mojego pokoju. - Igor!
- Puka się - warknąłem.
- Mama do ciebie dzwoni.
Spojrzałem na Agatę zmęczonym wzrokiem.
- Co chce? 
- Ta radość z rychłego usłyszenia swojej rodzicielki - odpowiedziała ironicznie
- Jak za mną tęskni, to powiedz jej, że mogła mnie nie zmuszać do siedzenia tu - uciąłem i naciągnąłem kołdrę na głowę.
- Igor... - westchnęła ciotunia na siłę wpychając mi telefon. Przyłożyłem go do ucha i czekałem.
- Mam dla siebie super wieści - zaczęła entuzjastycznie matula. Milcząc słuchałem dalej. - Angelina dostała się na studia w Cambridge!
- To jej pogratuluj - odparłem cierpko. 
- I chodzi o Vivę, wy tam macie niedaleko taki jakiś świetny klub jeździecki, prawda?
- Do czego zmierzasz? 
- I tak masz jeszcze rok nauki, mógłbyś się...
- Dwa - poprawiłem ją marszcząc brwi. 
- Dwa, tak, tak - szczebiotała dalej - mógłbyś się zajmować Vivą, znalazł byś sobie jakieś hobby jeszcze, no sam rozumiesz.
Nie odpowiedziałem, przez chwilę zastanawiając się o co jej chodzi. 
- Oj no, Aga nie będzie miała czasu teraz na Vivi, więc pomyślałam sobie, że zamiast ją sprzedawać, ty się nią zajmiesz - przez słuchawkę poczułem, jak się nerwowo uśmiecha.
- Żartujesz sobie? 
- To postanowione, dzięki kochanie - cmoknęła. - Wpadniemy początkiem października, pa, kocham cię! - wyrzuciła z siebie na jednym wydechu i rozłączyła się. 
Z irytacji zatrzęsły się mi ręce, wcisnęła mi na siłę konia Angeli jak jakąś jej starą zabawkę, dobrze wiedziała, że przecież nie mam bladego pojęcia o koniach. Zawsze wszystko było tak jak sobie wymarzyła moja ukochana starsza siostrzyczka. Agata oparła się o futrynę i uśmiechnęła głupio, a ja tylko zmmierzyłem ją spojrzeniem i wstałem, nie dość, że obudzili mnie w sobotę o ósmej rano, to jeszcze taką cudowną informacją. 
- Mogłabyś wyjść? Chcę się przebrać - westchnąłem głośno. 
- Wiesz co? Chyba bym się zabiła z taką matką - zignorowała moje słowa.
- Jesteś prawie taka sama jak ona - stwierdziłem i sięgnąłem po dresy wiszące na krześle. 
- Dlatego nie mam dzieci - wzruszyła ramionami. 
- Ja bym chyba nie żałował, gdyby ona też nie miała - minąłem ją w drzwiach i poszedłem do łazienki. Jeśli mam być szczery, to lubiłem moją ciotkę, dwa lata temu, gdy do niej przyjechałem to zapowiadał się dla mnie istny reżim, ale szybko się okazało, że to wyluzowana babka, która prawie wszystko ma gdzieś.

Mama powitała mnie dwoma energicznymi całusami w policzki, skrzywiłem się czując intensywnie duszący zapach jej perfum. 
- Jak tam? Znasz tu kogoś? – spytała nie oczekując odpowiedzi. Angelina uśmiechała się promiennie do stajennego zaciskając palce na lince, którą trzymała konia. Rozmawiali o czymś, ale nie było słychać o czym. – Fuj, ale od ciebie śmierdzi papierosami, myślałam, że już nie palisz. 
- Idziecie jeszcze do Agaty? – zignorowałem jej słowa. 
- Wiesz co, wpadniemy do was na dłużej na święta, dobra? Albo wy do nas. O, i podrzucę ci na jakiś weekend Alice, zajmiesz się nią, bo strasznie za tobą tęskni. 
- Mogłaś ją dzisiaj zabrać ze sobą – przewróciłem oczami.
- Wiesz, nie pomyślałam, została u babci – pogładziła się w zamyśleniu po szyi. 
- Rany, ale z ciebie beznadziejna matka – westchnąłem. 
- Ty też nie jesteś ani wspaniałym synem, ani wspaniałym bratem – odparowała zaciskając usta. Przez chwilę mierzyliśmy się spojrzeniami, jedyną naszą wspólną cechą były tylko te żółtozielone oczy. W końcu pierwsza odwróciła wzrok, a ja poczułem w głębi duszy jakąś dziwną satysfakcję. Odwróciłem się od niej i podszedłem do siostry. Angela była jak zwykle, uprzejma, ale chłodna, w ciągu 2 lat widzieliśmy się może z 5 razy, zawsze traktowała mnie tak samo. Jak bezdomnego, któremu nie powie nic przykrego, ale w jej wypowiedziach zawsze będzie jakaś… niechęć. Szybko nakreśliła mi, jak traktować Vivę, z czego nie zrozumiałem praktycznie nic, ale na szczęście nadskakiwał jej ten stajenny, najwyraźniej nią zauroczony, przynajmniej spadnie mi część obowiązków. O Angeli można było powiedzieć wiele dobrego, inteligentna, nieprzeciętnie piękna, ale wyrachowana. Miała tą klacz od dobrych czterech czy pięciu lat, a teraz, oddając ją nawet nie widać było po niej smutku. Odgarnęła blond włosy do tyłu podając chłopakowi linkę, a później, po niezbyt przyjemnym pożegnaniu obydwie z Abris odjechały zostawiając mnie samego z problemem. 
- Tak w ogóle, to jestem Joe – przedstawił mi się stajenny, podając rękę, zaraz potem, jak odstawił Vivi do boksu. Uścisnąłem ją. – Jakbyś miał jakieś pytania, to się nie krępuj, albo coś, pomogę zawsze – odgarnął włosy. Skinąłem głową, a on stał przede mną jeszcze kilka chwil. Przyglądałem się mu pytająco, a on nerwowo się podrapał za uchem. – I ten, e… No to wiesz – mruknął. 
- No wiem.
- A dałbyś mi jeszcze numer do swojej siostry? – zdecydował się po chwili. Parsknąłem śmiechem pod nosem i wyjąłem z kieszeni telefon, włączyłem kontakt i podsunąłem mu.
- Masz, odpisz sobie. Ale ja bym sobie wielkich nadziei nie robił.
Usatysfakcjonowany Joe zniknął po chwili wraz ze swoją zdobyczą, a ja zostałem z porzuconym koniem. Wpatrywałem się w klacz przez okno w boksie. Jedyny kontakt, jaki z nią miałem, z 3 lata temu, jak posadziłem na niej Alice, żeby sobie pojeździła. Przez chwilę obwąchiwała słomę i poidło, a potem skupiła się na mnie. Gapiliśmy się na siebie, a ona prychnęła, wysunąłem lekko rękę, by Viva ją obwąchała. W sumie to widziałem w tym koniu siebie samego, bez zbędnych ceregieli ją tu przywieźli i zostawili samą. 
- Co się tego konia tak boisz? – usłyszałem nagle obcy głos. Odwróciłem się, należał do jakiejś brunetki. 
- Co? – spytałem zaskoczony.
- Stoisz jakbyś chciał, a nie mógł – stwierdziła i podeszła do mnie. Viva skupiła uwagę na dziewczynie, która pogłaskała ją po pysku. 
- Może nie mogę? – uniosłem brew. Dziewczyna uśmiechnęła się nieznacznie.

Naomi? ;P 

Igor Danilewitz

Brak komentarzy:
Igor Danilewitz
Data urodzenia: 24 grudnia 1998
Koń: Viva la vida

Dobry wieczór!

17 komentarzy:
Witam wszystkich w ten chłodny, październikowy dzień. Mam szczerą nadzieję, że nie zmarzliście, nie przemoczyło Was za bardzo i jesteście cali i zdrowi. Pamiętajcie o szalikach, bo robi się już naprawdę chłodno!
W każdym razie, nie przyszłam tu po to, żeby prawić Wam o pogodzie, bo jakby nie było, każdy z nas tą szarugę widzi. Mam na celu raczej omówienie paru spraw, które są, bardziej lub mniej, bliskie każdemu członkowi Amwell. Ujmę to więc może w podpunktach:
  • Zacznijmy od tego, co najważniejsze, czyli SELEKCJA, moi drodzy państwo. Pod tym postem proszę o potwierdzenie swojej obecności, wpisując w komentarzu imię i nazwisko swojej postaci do końca tygodnia (tj. 9 października).
  • Akcja bloga toczy się w świecie rzeczywistym, więc prosiłabym o powolne przestawianie się z opowiadań o tematyce letniej na te jesienne.
  • Właśnie, skoro mamy październik, wielkimi krokami zbliża się, uwaga, uwaga, Halloween! W związku z tym planujemy zorganizować event, jakim będzie BAL PRZEBIERAŃCÓW. Oczywiście, zabawa rozpocznie się dopiero za około dwa tygodnie, ale przygotowania trzeba zacząć wcześniej, prawda? Także w miarę możliwości, angażujcie swoje postacie w organizację przyjęcia oraz, również pod tym postem, piszcie, czy zamierzacie się na ów imprezie pojawić!
  • Administracja jest znów w komplecie. Niektórzy z Was zapewne to zauważyli, uwadze innych mogło to umknąć, bo przecież prócz mnie są tutaj również dwie inne administratorki (niezrównane, swoją drogą) - przez pewien czas byłam nieobecna. Jednak teraz wracam do życia i znów jestem w pełni dyspozycyjna.
  • Wszystkie zaległe opowiadania i formularze postaramy się dodać jak najszybciej.
Mam nadzieję, że nie zanudziliście się na śmierć, szczególnie, że okroiłam to, jak tylko mogłam. Zakładajcie kurtki i bierzcie witaminę C.
Pozdrawiamy cieplutko,
administracja

PS Bal to świetna okazja, żeby kogoś zaprosić, więc hej! Bierzcie sprawy w swoje ręce! W szczególności panowie

Od Elizabeth

Brak komentarzy:
- Eli! Wysiadaj! - zawołała zniecierpliwiona mama.
Niechętnie otworzyłam drzwi i wyszłam z samochodu. W drzwiach małego domku stała blondynka i uśmiechała się promiennie. Otworzyłam bagażnik i wyjęłam z niego turkusową walizkę. Zaraz potem mama odjechała i zostałam sama z ciotką którą widzę jakiś 20 raz w życiu. 
- Cześć ciociu Kelly - delikatnie przytuliłam drobną kobietkę.
- Witaj Elizo. Po obiedzie zawiozę cie do stajni. Dostałam powiadomienie że Nirvana przyjedzie tam o pierwszej - odparła.
Wcale nie chciałam czekać na obiad, tylko od razu pędzić do Deli, ale wiedziałam że ciotka ma własne zasady. Wniosłam walizkę po schodkach a kobieta zaprowadziła mnie do małego pokoju z łóżkiem, biurkiem i szafą. Wszystko było z białego drewna a samo pomieszczenie miało ściany jasnoniebieskie co nadawało mu bardzo jasny klimat. Położyłam walizkę na łóżku i postanowiłam zacząć od bagażu podręcznego.

***

Ciotka zawołała mnie na obiad. Zgodnie z umową potem zawiozła mnie do stajni w Little Amwell. Teren był ogromny, ale szybko się połapałam. Gdy tylko ujrzałam Nirvanę to podbiegłam do niej. 
- Hej kochana - szepnęłam i pogłaskałam ją z uchem. 
Szybko weszłam do siodlarni i zabrałam swój sprzęt do czyszczenia oraz kantar z linką. Wyczyściłam ją w ekspresowym tempie i wyprowadziłam przed stajnie. Miałam zamiar pojechać w teren na oklep. Założyłam jej kantar. Przełożyłam sznur przez jej łeb i zapięłam karabińczyk. Potem to samo z drugą liną. Po chwili już siedziałam na jej grzbiecie i rozkoszowałam się spokojnym kłusem. Na otwartej polanie przeszłam w galop. Nagle przed nami jakby wyrosła rzeka. Klacz wryła kopyta w ziemie a ja momentalnie zleciałam z jej grzbietu prosto do wody. 
- Pomóc ci? - odezwał się jakiś męski głos.
Uniosłam głowę. Na karym koniu siedział jakiś chłopak. Spojrzałam na niego i wydał mi się... Dziwny. Przede wszystkim taki jakby chciał... No wiadomo. 
- Jeśli ci się chce to możesz - odparłam ze śmiechem - Jestem Elizabeth.
Chłopak zsiadł z konia i podszedł do mnie. Podał mi rękę.
- A ja nazywam się Carter - odwzajemnił uśmiech.
Powoli wstałam i podeszłam do spokojnie stojącej i żującego trawę Delacroix.
-Musiałaś Dela? - westchnęłam.
Klacz na dźwięk swojego imienia uniosła łeb i spojrzała na mnie swoimi wielkimi czarnymi, mądrymi oczami. Taa... Może jednak nie tak inteligentnymi jak mi sie wydawało. Złapałam dwa sznury i przywiązałam klacz do drzewa. Carter stał przy swoim koniu. Już w zasadzie miał wsiadać ale się zawahał.
- Jak nazywa się twoja klacz? - zapytał.
- Nirvana van Delacroix. W skrócie może być Dela - odparłam nadal sprawdzając czy klaczy nic sie nie stało.
- Mój to Raindrop - powiedział, wsiadając na konia po czym odjechał.

***

Godzinę później wróciłam już sucha do stajni. Ponownie wyczyściłam Dele i zadzwoniłam do cioci. 
~Możesz po mnie przyjechać ciociu? 
~Za dwie godziny. Teraz jestem u siebie w gabinecie i mam dużo klientek dziecko. Ale przyjadę po ciebie. Baw się dobrze! Pa!
~Pa...
I się rozłączyłyśmy. Czyli mam spędzić w tej stajni jeszcze całkiem sporo czasu. Usiadłam na jednej ze skrzyń w siodlarni i zaczęłam czyścić siodło Nirvany do ujeżdżenia. 
-Znowu się spotykamy - usłyszałam znajomy głos.
Uniosłam wzrok. W drzwiach siodlarni stał nikt inny jak Carter.

<Carter?>

Naomi Sullivan

Brak komentarzy:
Naomi Sullivan
Data urodzenia: 14.09.1999 r.
Koń: Ozyrys

Elizabeth Marie Brighton

Brak komentarzy:
Emeraude Toubia hair - Google Search
Elizabeth Marie Brighton
Data urodzenia: 3 marzec 1997 rok
Koń: Nirvana van Delacroix

Od Giselle

Brak komentarzy:
Zaspany pomruk odbił się od chłodnej bieli ścian obszernego pokoju, nie doczekując się echa. Wiszącą w powietrzu pustkę wypełniał jedynie dyskretny syk kaloryfera, jakby nie chciał naruszyć kruchej ciszy poranka. Pozorny spokój ustępował jednak narastającemu napięciu, podczas gdy wszystkie przedmioty w pomieszczeniu zdawały się wlepiać swoje spojrzenia w zaplątaną w pościeli dziewczynę, zgodnie wyszeptując słowo "wstawaj". W końcu, z kolejnym pomrukiem niezadowolenia podniosła się ze stosu koców i poduszek, po czym niechętnie zeskoczyła na zlodowaciałą podłogę. 
W pokoju panował półmrok, a przy tym cholerny chłód. Nora godna królika doświadczalnego. Po omacku znalazłam włącznik lampki nocnej i już po chwili pokój wypełnił się ciepłym, złotawym światłem. Spojrzałam na zegarek - godzina szósta trzydzieści dwie. Zaklęłam pod nosem, po czym opatuliłam się ciasno narzuconym w pośpiechu swetrem i, powstrzymując drgawki, powlokłam się do toalety. Jeśli jest coś, co trzeba wiedzieć o Gigi ze stosu wielu trywialnych informacji to to, że jest okropnym zmarzluchem. Jak na ironię, jej ulubioną porą roku jest zima. Lubi też kolor fioletowy. 
Temperatura - dzięki bogu - wzrastała proporcjonalnie do pory dnia, także już koło dziewiątej dało się ściągnąć z ciała wierzchnią warstwę ogrzewającą i może wyjść na papierosa. Ledwo przekroczyłam próg, a siarczysty chłód wplótł mi się we włosy i przedarł przez wszystkie warstwy ochronne. Zapalniczka nie zadziałała. Naburmuszona, ruszyłam żwawym krokiem w kierunku stajni, gdzie zazwyczaj znajdowały się zapałki. 
Ognia jak nie było wcześniej, tak nie było później, ja jednak zaniepokojona byłam już czymś zupełnie innym - wszystkie boksy były puste. Starałam się zachować spokój i z zimną krwią podeszłam w kierunku boksu, gdzie spodziewałam się znaleźć moją podopieczną, jednak z każdym kolejnym krokiem instynkt podpowiadał mi, że nie mam na co liczyć. No i faktycznie - drewniane drzwiczki stały otworem, a sponiewierany kantar leżał kilka kroków przed stajnią. Zmrożona wcześniej zawartość żył zaczęła cicho bulgotać. Odwróciłam się na wściekle na pięcie i teatralnym chodem udałam się w stronę pastwiska. 
Było tak, jak się spodziewałam: Goldie, pomimo wywieszonej na boksie tabliczki z wyraźnym napisem "nie zbliżać się", została wyprowadzona na padok razem z resztą klaczy. Oczywiście bez kantaru. Stała teraz w demonstracyjnej pozie, obejmując swoją troskliwą pieczą trzy czwarte pastwiskowej powierzchni i raz po raz parskając groźnie na tłoczące się przy płocie towarzyszki. Uszy miała położone do granic możliwości, a w spojrzeniu wulkan. Powinnam ją była nazwać nitrogliceryna. Przeleciałam wzrokiem po zestresowanych koniach - niektóre były lekko poszkodowane. Niektóre bardziej. Wywróciłam oczami z poirytowaniem. Ktoś tu się wykazał ponadprzeciętnym debilizmem, bo pomijając już fakt, że nie każdy właściciel życzy sobie by podejmować za niego decyzje w sprawie podopiecznego, to koni było na pastwisku po prostu za dużo, przy czym ogiery i klacze nie zostały odseparowane. Najgorsze faux pas. No ale cóż, ktoś musiał doprowadzić ten bałagan do porządku, a jako że nie było nikogo w okolicy zdałam sobie sprawę, że los się do mnie dzisiaj nie uśmiecha. Westchnęłam więc tylko, po czym chwyciłam wiszący nieopodal uwiąz i przeskoczyłam przez bramkę, lądując w centrum strefy zagrożenia. 
Przypominało to wyglądem średniowieczny pojedynek - ja z moim uwiązem i odmarzającymi już stopami oraz Goldie ze swoją furią, obie już równo sfrustrowane. Dziewczynka, jak lubiłam na nią mówić, jak zwykle pod pokładami dynamitu była lekko skonfundowana. Z jednej strony agresja wylewała się z niej w każdym kierunku i takie sytuacje pomagały jej wyładować nadmiar niezbyt pozytywnej energii, ja jednak wiedziałam, że tak naprawdę czuje się nieswojo. Gwizdnęłam na nią, po czym wyciągnęłam z kieszeni swetra cukierki marchewkowo-buraczane. Od razu podniosła uszy. Arogancki uśmieszek wymalował się na mojej twarzy, teraz czekałam tylko aż całkowicie się podda. Ona zaś ruszyła niepewnym w moim kierunku, prowadzona przez wyczulony na ulubiony smakołyk nos. Byłam już pewna, że wygraną mam w kieszeni, kiedy z prawej strony płotu dobiegł mnie wściekły krzyk oraz coś, co brzmiało jak strumień przekleństw. Klacz momentalnie odwróciła głowę i wycelowała w postać swoje ostre niczym brzytwa spojrzenie. Niestety nie tylko tym mogła okaleczyć. Uprzedzając jej atak przerzuciłam uwiąz przez szyję zwierzęcia i szarpnęłam mocno w przeciwną stronę. Postać, która okazała się być mężczyzną, zdawała się nie zauważać niebezpieczeństwa - szedł tylko w kierunku stojącej w rogu gniadej hanowerki, dosyć poważnie pokiereszowanej. Był wściekły, prawdopodobnie bardziej niż ja. Pochlastana klacz pewnie jeszcze kilka godzin temu mogła pochwalić się piękną, lśniącą sierścią i szlachetną postawą. Teraz jednak stała w kącie, skulona, oblepiona szarym byłem i gdzieniegdzie skrzepłą krwią. No cóż, nie moja sprawa. Cieszyłam się tylko, że nie jestem za to odpowiedzialna. Poskromiona Class szła naburmuszona za właścicielką, ale nie zamierzała już niczego próbować. Byłam z tego bardzo usatysfakcjonowana, jednak szampański nastrój przerwało mi ostre szarpnięcie w okolicy obręczy barkowej. Syknęłam, po czym odwróciłam się w kierunku katalizatora bólu - był bardzo, bardzo zły. Wyprostowałam się, po czym uniosłam jedną brew i zmierzyłam postać krytycznym spojrzeniem.
- Mogę w czymś pomóc? - spytałam w wyrzutem, rozmasowując ramię. 
- Wydaje mi się, że ten twój uznałaś, że wypuszczanie go z boksu to dobry pomysł? - odparł z pozornym spokojem, jednak w jego głosie czaiła się złość. 
- Pomyślałam, że to będzie zajebista zabawa - rzuciłam z przekąsem, znudzona całą sytuacją. - Oczywiście, że jej nie wypuściłam, ale mam wrażenie, że zrobił to ktoś, kto po prostu nie umie czytać. To zdecydowanie zawęża spektrum podejrzanych. 
Parsknął cicho, a ja odpowiedziałam dyskretnym uśmiechem. A potem cisza. Ciężka i nieco niezręczna, dlatego też wyciągnęłam z kieszeni paczkę złotych Marlboro i spojrzałam pytająco na chłopaka.

Cole? sorry, że fabuła trochę randomowa, ale pisałam w pośpiechu :')

Imala Louwgood

Brak komentarzy:
Imala Louwgood
Data urodzenia: 8 października 1999
Koń: Tenebris

Carter Jeremy Callahan

Brak komentarzy:
Carter Jeremy Callahan
Data urodzenia: 14.03.1994
Koń: Raindrop

Od Cole'a CD. Gabrielle

Brak komentarzy:
Przez moment biegliśmy łeb w łeb, gdy coś na rodzaj sarny wybiegło nam przed nosy i przecięło drogę zostawiając po sobie tylko odciski racic na piaszczystej drodze. Vida gwałtownie stanęła i zarżała. Zdziwiłem się, że nie zrobiła nic więcej, bo przecież żadne z nas nie było gotowe na taką zmianę akcji. Dyszała ciężko, a jej klatka piersiowa unosiła się szybko od gwałtownego oddechu. Potrząsała gwałtownie łbem i przestępowała z nogi na nogę. Jednak Bucefał, ogier Gabrielle, nie zachował się spokojnie jak klacz, którą dosiadałem. Zakołysał się na tylnych nogach, rżąc przestraszony. Dziewczyna z łoskotem spadła na ziemię. Ogier opadł ciężko na miękką trawę kilka metrów dalej. Popędziłem Vidę i podbiegliśmy do niego. Zauważyłem białka jego oczu mimo to, iż powoli się uspokajał. Nie było mi łatwo złapać przestraszonego ogiera i prowadzić jednocześnie nie do końca uspokojoną Vidą. Po chwili jednak gdy już pewnie siedziałem w siodle i trzymałem na wodzy Bucefała spojrzałem na Gabrielle, która zataczała się jak pijana i usiłowała dojść do siebie po upadku. Podeszła do mnie chwiejnym krokiem i złapała wodze swojego ogiera. Szepnęła coś do niego, po czym ogier powoli i miarowo zaczął się uspokajać i dochodzić do siebie.
- Dziękuję. - odparła i spojrzała na mnie z ulgą w oczach - Gdybyś go nie złapał pewnie musiałabym za nim latać po całym lesie.
- Nie ma za co- zaśmiałem się.
Co zdziwiło mnie w wierzchowcu Gabrielle? Koń był dosyć silny jak na konia takowej rasy.
Dziewczyna powoli, ale z gracją wsiadła na konia. Nie byłem co do tego pewny. Gdyby znów spadła mogło by się to źle skończyć. Poklepała samca przyjacielsko po szyi i zwróciła się do mnie z pytaniem.
- Co to tak właściwie było?
Sam do końca nie wiedziałem. Był to przecież ułamek sekundy, a reakcje naszych podopiecznych nie pozwoliły tym bardziej na określenie "tego czegoś". Sadząc po terenach zapewne była to sarna.
- Pewnie sarna- odparłem wzruszając ramionami- Może wracamy?- dodałem po chwili
- A to niby dlaczego? - spytała.... lekko oburzona?
- Myślisz, że jak spadnę przez jakiegoś głupiego jelonka to zemdleje na miejscu i już nie wstanę?- skończyła z dosyć charakterystycznym błyskiem w oku.
- No, na taką wyglądałaś. - uśmiechnął się i popędziłem Vidę do kłusa
Klacz bardzo chętnie na to przystała. Dziewczyna na Bucefale ruszyła w ślad za mną. Postanowiłem i tak udać się w drogę powrotną do stajni. Gabrielle - z tego tytułu, że była nowa - nie miała pojęcia gdzie jedziemy tak naprawdę.
- Gdzie jedziemy? -spytała po chwili zrównując się ze mną i Vidą
Przewróciłem oczami i uśmiechnąłem się.
- Będzie lepiej jak nie będziesz zadawała tyle pytań- powiedziałem i skręciłem w ledwo widoczną, leśna ścieżkę.

<Gabrielle? Sorki, że krótkie, ale to przez szkołę i brak czasu .--.>


Szablon dostosowany do przeglądarki internetowej Google Chrome. ©Agata | WS | x x.