+

Archiwum

Etykiety

Aleksandra (2) Alexandra (2) Allijay (2) Amelia (11) Ashley (9) Ashton (2) Aspen (6) Astrid (2) Aviana (1) Carmen (7) Carter (2) Cole (7) Cruz (1) Damien (2) Daniel (16) Delfina (2) Dezydery (1) Eden (3) Eleonora (2) Elizabeth (2) Gabrielle (3) Giselle (2) Gwen (3) Harry (3) Heather (6) Igor (1) Iris (1) Jack (2) Jean (1) Josephine (2) Leo (2) Liam (1) Luke (1) Maxine (3) Naomi (1) Naomi Sullivan (1) Nowa postać (50) Olivier (2) Raven (1) Rebeca (1) Skylar (1) Sophie (2) Steven (1) Thomas (2) William (1)

Popularne posty

Od Heather CD Ashton'a

Brak komentarzy:
Złość na pieprzoną narzeczoną mojego brata dalej buzowała w mojej krwi, kiedy łaskawie postanowiłam dopomóc trochę nowemu, nie powiem, bardzo atrakcyjnemu chłopakowi w stajni, więc kiedy ten zaczął burczeć, że wcale nie chciał być przeze mnie oprowadzany (mówię wam, kłamał jak z nut!), irytacja znów zapłonęła wewnątrz mnie, i, żeby nie palnąć jakiegoś super-hiper-ultra wrednego komentarza, rzuciłam po prostu nędzną pyskówkę, ukłoniłam się w kpinie i dumnym krokiem wmaszerowałam do siodlarni.
Od razu uderzył mnie swojski klimat, jaki tu panował. Pomieszczenie wypełniał półmrok, oraz zapach pszczelego wosku, skóry, konia oraz siana. Ta niezwykła mieszanka, nie wiedzieć czemu, wpływała kojąco na moje zszargane nerwy, i, jak ręką odjął, znów poczułam się szczęśliwa i spokojna. Rozejrzałam się po pomieszczeniu, na każdej ścianie widząc jakieś bazgroły, które narysowały uczęszczające do Amwell Riding Club dzieci. Westchnęłam i ruszyłam w stronę indywidualnej części siodlarni. Na ławie, po mojej prawie, siedziały dzieciaki z rekreacji, żywo o czymś dyskutując; koło siodeł stała szczupła brunetka, która akurat poprawiała źle odpięty popręg. Gdy tylko usłyszała kroki, odwróciła się w moją stronę; rzecz jasna była to Amelia, wiecznie radosna i wiecznie wściekła na Herringa.
- Oh, hej, Heather! - Przywitała się entuzjastycznie, nachylając się do mnie i cmokając mnie w poliko. Wykręciłam oczami; zawsze tak robię, gdy ludzie muszą się schylać. Nie lubię po prostu tego, że jestem niska i już.
- Jakbyśmy się nie widziały już dzisiaj - burknęłam, patrząc na czarnowłosą nieprzychylnym wzrokiem, na co ta tylko, jak to miała w zwyczaju, wzruszyła ramionami. I, jak się dało przewidzieć, odbiła piłeczkę.
- Bądź że Ty jak raz miła, O'connor. - Usłyszałam, gdy dziewczyna skończyła poprawiać to, co jakiś dzieciak zjebał i całkowicie się do mnie odwróciła.
- Jak sobie życzysz, Whitehall. Witaj moja kochana przyjaciółko! - Poprawiłam słodkim, piskliwym głosikiem i uśmiechnęłam się szeroko. Amelia mierzyła mnie przez chwilę ze sceptycznym nastawieniem, przez co czułam się jak pieprzony klaun, po czym załamała ręce i pokręciła głową
- Dobra, to do Ciebie nie pasuje. - Stwierdziła, unosząc ręce na znak poddania. 
- Zupełnie. - Zgodziłam się, kiwając głową, po czym obie parsknęłyśmy śmiechem. Niektóre głowy odwróciły się w naszą stronę, ale obie to zbagatelizowałyśmy. 
- Co tutaj robisz? Myślałam, że żyjesz w przekonaniu, że rekreacja to żenada i cebulactwo. - Odezwała się po chwili Amelia, przekrzywiając głowę. Jak zawsze, zabrakło jej trochę taktu, przez co te słowa wypowiedziała trochę za głośno. Skąd poznałam? Stąd, że usłyszałam oburzone komentarze od strony ławy. Wzruszyłam ramionami i posłałam lodowaty uśmiech w stronę skąd pochodziły głosy. 
- Chodziło mi bardziej o stratę czasu, ale jak wolisz - burknęłam, zakładając ręce na piersi; brunetka na przeciw mnie po prostu wzruszyła ramionami. - A co ja tu robię? Widzisz tego typka, o tam? - spytałam, wskazując palcem i zagryzając wargę; cholera, znów stał tyłem. Ile on musiał robić biedaczyna przysiadów, że ma taki zajebisty tyłek i nogi? - To nowy. I tak się składa, że usłyszał jak kłóciłam się z obsraną narzeczoną mojego brata.
- Ta szmata śmiała się do Ciebie odezwać? - Zachichotała brunetka, kręcąc głową i podpierając się pod boki. - Pewnie ładnie jej pokazałaś, gdzie jej miejsce. 
- Inaczej nie nazywałabym się Heather O'connor - zaśmiałam się, potakując głową. Milly parsknęła śmiechem, po czym (wreszcie!) spojrzała na Ashton'a. Niemal zobaczyłam, jak jej oczy się zaświeciły, więc automatycznie zmrużyłam oczy i prychnęłam na nią jak rozwścieczony kot. Brunetka spojrzała na mnie jak na idiotkę, unosząc brew. - Spróbuj tylko na nim zawiesić oko na dłużej niż trzy a oficjalnie uznam naszą przyjaźń za zakończoną. - Burknęłam. Amelia spojrzała na mnie jakbym uderzyła ją w twarz; widziałam urazę w jej oczach. Ona serio myślała, że byle facet zdoła nas rozdzielić? Chociaż w sumie, dla tego tyłka... nie, nic. - Głupiaś, czy adoptowana? Żartuje sobie, Whitehall, o wiele bardziej wolę Ciebie. - zachichotałam pod nosem. - W każdym razie, na raie tylko do mnie się odzywa, więc dobrodusznie postanowiłam go oprowadzić. 
- Dobrodusznie. - Parsknęła dziewczyna, kręcąc głową. - H., Ty i dobroduszność trochę ze sobą kolidujecie. 
- Koli-co? - spytałam zdziwiona, unosząc brew. Amelia roześmiała się pod nosem, przytakując mi. 
- Jesteście ze sobą sprzeczni. - Dodała uśmiechając się do mnie szeroko. - Czasami zapominam jak bardzo niedoedukowana jesteś. A co do chłopaka, skoro go jeszcze nie naznaczyłaś...
- Niedoczekanie Twoje - prychnęłam rozbawiona, po czym odwróciłam się na pięcie i ruszyłam w stronę pomieszczenia dla osób, które trzymały tu konie. Amelia coś jeszcze rzucała pod nosem, ale ja tylko odwróciłam się w progu i zawołałam dość głośno do Ashton'a.
- Ej, księżniczko, idziesz, czy trzeba Ci posłańca wraz z delegatami wysłać?

<Ash?>


Od Allijay CD. Willa

Brak komentarzy:
Można powiedzieć, że z hukiem zaczęliśmy tą znajomość, na szczęście nowy kolega okazał się bardzo pomocny. Co nie znaczy, że jestem mięczakiem, trzeba pokazać, że jest się twardym, nawet jeśli dzięki temu guzowi zostanę jednorożcem. Udało mi się trochę z nim porozmawiać, no i bez bicia muszę stwierdzić, że się dogadujemy, przynajmniej na tyle ile możemy po kilkunastu minutach znajomości. Do tego Will zaproponował, że oprowadzi mnie po okolicy, więc załatwiłam dwie pieczenie na jednym ogniu. 
- Miło z twojej strony - uśmiechnęłam się. - Poczekaj chwilę, to wyprowadzę Q na pastwisko, żeby się trochę poruszał. 
- Nie ma sprawy - kiwnął głową - Zaczekam przed wejściem. - Zniknął za drzwiami budynku. Wyjęłam z kieszeni telefon i wysłałam tacie esemsa, że nastąpiła mała zmiana planów i skoczyłam do siodlarni po uwiąz, tym razem weszłam i wyszłam bez uszczerbku na zdrowiu.
- No młody - zapięłam konia. - Pora rozprostować nogi. 
Mam nadzieję, że Quendi dobrze dogada się z końmi, bo w końcu jak nie przeze mnie nas wywalą to przez niego, a nie zostało mi dużo stajni do wyboru, właściwie to nie ma już żadnej stajni... 
Z uśmiechem na twarzy i koniem u boku wyszłam na zewnątrz i wzięłam głęboki oddech, tak na odstresowanie, ale w sumie czym tu się stresować. Wzrokiem szukałam Willa, który poszedł już pod bramę na łąkę, machał do mnie, ale o mało co a bym go nie zauważyła, chyba pora zacząć nosić okulary. 
Pastwiska stadniny wyglądały jak zielone może, soczysta zieleń trawy sprawiała, że nawet ja miałam na nią ochotę, ale myślę, że konie niechętnie się nią dzielą, to w sumie tak jak ja pizzą. 
- I jak ci się podoba? - spytał kiedy szliśmy już po jego klacz. - Mam nadzieję, że nie jesteś rozczarowana.
- O mój boże, nie. Tu jest cudownie, dużo lepiej niż w mojej poprzedniej stajni - moja mina przypominała pewnie minę dziecka cieszącego się na widok cukierków. 
- Czemu zmieniłaś stajnię? - zaciekawiony spojrzał na mnie i oczekiwał odpowiedzi. - Jeśli mogę spytać oczywiście. 
- Nie jest to jakaś wielka tajemnica - zaśmiałam się nerwowo, nie wiem czy to dobry pomysł, żeby opowiadać to na lewo i prawo, chociaż i tak pewnie dużo osób wie. - Poszło o to, że chłopak miał złamany nos.
- Wyrzucili cię bo złamał sobie nos?! - Jego zdziwienie było tak duże, że mało oczy mu nie wypadły - Idioci.
- Znaczy się bo ja trochę pomogłam mu złamać ten nos 
- W jakim sensie?
- Yyyy, no w takim, że przywaliłam mu pięścią w twarz - chyba się zaczerwieniłam, ale na prawdę wstyd mi za to co zrobiłam, nie powinnam się tak zachowywać. 
- Na pewno sobie zasłużył - uśmiechnął się. - Przynajmniej już wiem, że nie można się drażnić.
- W sumie karma wróciła - zauważyłam. - Dziś to ja oberwałam w nos, na szczęście jest cały - zaśmiałam się.
Will mówiąc zwiedzanie terenów miał na myśli przejażdżkę, więc okazało się, że nie potrzebnie wlokłam Q na pastwisko, no cóż nic mu się nie stało, trochę spacerku nikomu jeszcze nie zaszkodziło. Chłopak zapiął klacz na uwiąz i zawróciliśmy do stajni. Swoją drogą jego klacz była naprawdę piękna, zakochałam się w niej. Tym razem wchodząc do stajni, bardzo ostrożnie przemknęłam obok drzwi siodlarni i tak samo ostrożnie do niej weszłam, a kątem oka widziałam jak mój kolega powstrzymuje śmiech. Dopiero co odłożyłam rzeczy i już je zabieram, no cóż one nie mają odpoczynku, w sumie to go nie potrzebują. Q przy siodłaniu nie sprawia większych problemów, czasami tylko nie chce wziąć wędzidła, ale zawsze jakoś mu je wpycham. Dziś chyba chciałam mu zrobić na złość, albo zadowolić siebie? No wiem, w każdym bądź razie narzuciłam mu różowy czapraczek z kucykiem pony - zamówiłam go kiedyś dla zabawy z jakiejś strony, na której robią czapraki na zamówienie - do tego różowe ochraniacze i w drogę. 
- Jak on uroczo wygląda - odparł chłopak spoglądając na mojego konia 
- Nie mów tak bo się obrazi - zaśmiałam się - Jesteś taki męski, tak - dziecięcym głosikiem zwróciłam się do Quendiego - Nie słuchaj tego pana. 
Amnezja za to była ubrana w niebieski komplet, który bardzo do niej pasował, ohh chyba nigdy nie przestanę się nią zachwycać. 
- To jak? - spojrzałam na chłopaka - Gdzie mnie zaprowadzisz? 
- O to już się nie martw - powiedział tajemniczym głosem - Na pewno ci się spodoba. 
- Skoro tak mówisz - uśmiechnęłam się. 
Akurat dziś, kiedy chciałam pokazać jaka to ja jestem super, mój kochany koń podczas wsiadania kręcił się niemiłosiernie, a niech cie! 

<Will? Nie jest super długie, ale wena uciekła :C>

Od Heather CD Thomas'a

Brak komentarzy:
Słysząc swoje nazwisko wypowiedziane przez znajomy głos, uniosłam głowę znad siodła, które miałam za zadanie dzisiaj wypastować; 25 stopni na dworze, a ja siedzę i wylewam siódme, dodam, że nieatrakcyjne poty, żeby Squaw prezentowała się nieziemsko ze swoim, na razie ubłoconym siodłem. I żebym ja nie miała brudnego tyłka na bryczesach. Po każdej jeździe musiałabym je prać, jak dużo wody bym zmarnowała! Dlatego ekonomicznie postanowiłam zagryźć zęby i wykonać tą znienawidzoną przeze mnie czynność. 

W każdym razie, kiedy tylko spojrzałam w kierunku, skąd dobiegał głos, wykręciłam oczami, gdyż w moją stronę podążał chłopak od fajki. Jak tam mu było? Ted? Timmy? Oh, Thomas! No tak, Thomas. 
Brunet szedł w moją stronę sprężystym krokiem; miałam cichą nadzieję, że tylko zapyta, gdzie jest siodlarnia, choć fakt, że siedziałam przed nią, a nad drzwiami był wielki napis 'SIODLARNIA' moje marzenia zakończyły się fiaskiem. 

- Wybierzesz się dzisiaj ze mną do miasta? Mam do pozałatwiania parę spraw, a jesteś jedyną osoba, do której się tutaj odzywam - spytał, stając przede mną; biorąc pod uwagę fakt, że nie należę do najwyższych i siedziałam na schodach, a on miał z sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, musiałam zadrzeć głowę w górę, by na niego spojrzeć.
- Jeszcze raz powiesz do mnie po nazwisku, a będziesz odzywał się sam do siebie, pieprzony schizofreniku. - Burknęłam pod nosem, wracając do bardzo czasochłonnego polerowania siodła. Chłopak parsknął pod nosem i pokręcił głową, po czym jednym szybkim ruchem wyrwał mi z rąk szmatkę nasączoną woskiem pszczelim. 
- Co Ty robisz? - Warknęłam, rzucając się po moją własność, co zakończyło się totalną porażką, gdyż chłopak wyciągnął się jak najbardziej potrafił, tak, bym nie mogła dotknąć jego zdobyczy. Dodam, że tak bardzo gwałtownie rzuciłam się po własność, że siodło zleciało z moich kolan, całe w lepiącym się wosku, prosto w piach. - Ty idioto! - wrzasnęłam wściekła, doskakując do swojego, całego oblepionego piachem siodła. - Ty skończony matole! - wydarłam się na niego, czując napływające ciepło na policzkach; jak nigdy zarumieniłam się w złości. - Kurwa mać! - fuknęłam, widząc piach, wszędzie, gdzie przed chwilą pastowałam czarną skórę. Chłopak spoglądał na mnie, nieudolnie starając się ukryć śmiech. 
- Więc, skoro nie masz co do roboty, pójdziesz ze mną. - Stwierdził, podając mi moją szmatkę. Zmrużyłam oczy i schyliłam się szybko, podnosząc ubabrane siodło, po czym spojrzałam na bruneta nieprzychylnie i rzuciłam w jego stronę przedmiotem. Czarna skóra upadła na jego kolana, powodując zdziwione wciągnięcie powietrza, na co ja uśmiechnęłam się pod nosem i ruszyłam w stronę parkingu, rzucając przez ramię. - Okej, pójdę z Tobą. Ale jak wrócimy, czyścisz mi siodło. - Stwierdziłam, uśmiechając się zawadiacko. Chłopak jęknął cicho, ale skinął głową na tak, po czym wstał i zawiesił siodło na poręczy. Podeszłam do swojego motoru, a Thomas podążył za mną jak cień. - I stawiasz mi kawę w Starbucksie. - Dodałam, zakładając na głowę kask i podając chłopakowi zapasowy. Thomas posłusznie odebrał przedmiot i wcisnął na swoją głowę mój - uwaga, uwaga,- biały kask z różowymi kwiatkami. Uśmiechnęłam się szeroko, w lusterku widząc siebie w zwykłym, tradycyjnym nakryciu na głowę - czarnym. Chłopak wywrócił oczyma i pokazał mi język, siadając na tylnym siedzeniu mojej Yahamy. - Największą. I najdroższą.  - burknęłam. Usiadłam przed chłopakiem, sprawdzając wszelkie wskaźniki. 

- Spróbuj mnie złapać w talii, a przysięgam, że Cię wykastruję. - Rzuciłam przez ramię z diabelnym uśmiechem i, nim chłopak dał radę coś dodać, złapałam za rączkę od motoru i mocno ją przekręciłam, powodując tym olbrzymi hałas silnika. Jednym ruchem prawej nogi zwolniłam hamulec, po czym położyłam ją na podkładce; drugą nogą się odepchnęłam i ruszyłam w stronę wyjazdu ze stadniny.


<Thomas?>

Od Iris

Brak komentarzy:
Weszłam do swojego nowego domu. A raczej mieszkania. No tak. Nowe życie. Nowe otoczenie. Rzuciłam w kąt torbę i poczułam, jak łzy napływają mi do oczu. Świetnie. Znowu to samo.
Szybko poszłam się przebrać, po czym, powstrzymując łzy, wyszłam do stajni.
***
- Chodź, Elyn, jedziemy - mruknęłam do klaczy, kończąc ją siodłać.
Koń zarżał cicho w odpowiedzi. Pewnie wiedziała, jak się czuję. Westchnęłam cicho i wyprowadziłam ją na zewnątrz, po czym dosiadłam jej i pojechałam w stronę lasu.
***
Świeże, chłodne powietrze, owiewające moją twarz i osuszające łzy. Tego mi brakowało. Uśmiechnęłam się lekko do siebie, przymykając lekko oczy. Mimo, że krótko znałam Elynsynos, byłam jej w stanie zaufać. Dziwne. 
Odetchnęłam, wdychając przy okazji przyjemny, leśny zapach.
***
Rżenie. Z prawej strony.
- Może byś tak uważała, jak jeździsz? - usłyszałam niezadowolony, męski głos.
Zatrzymałam klacz i odwróciłam głowę w jego stronę. Zobaczyłam wysokiego chłopaka, siedzącego na również wysokim wierzchowcu. Z trudem powstrzymałam się od wywrócenia oczami.
- Och, a od kiedy mam ustępować komuś drogę w lesie? - prychnęłam nieco złośliwie.
Chłopak skrzywił się lekko, po czym zaczął mi się przyglądać.
- Nowa, co? - powiedział, dalej bacznie mnie obserwując.
- Och, czyżby była jakaś reguła, która nakazuje szacownemu panu ustępować podczas przejazdu przez las? - mruknęłam ironicznie.
Chłopak znów się skrzywił i podjechał bliżej.
- Nie, po prostu pierwszy raz widzę złośliwą małolatę.
Zmrużyłam oczy, patrząc na niego. Po chwili kontaktu wzrokowego odwróciłam się i popędziłam nieco Elyn w stronę stajni, zostawiając chłopaka za sobą. Nie ruszył za mną. Przynajmniej tyle dobrego.
***
Po przyjeździe na miejsce rozsiodłałam klacz i usiadłam obok niej w boksie.
- I co o tym myślisz? - spytałam cicho, patrząc na nią.
Koń prychnął w odpowiedzi.
- Tobie się podoba, co? - uśmiechnęłam się słabo i oparłam o ścianę, zamykając przy tym oczy.
Znowu ta sama odpowiedź.
- Tak, tak, wiem, powinnam nawiązać jakieś znajomości - skrzywiłam się lekko. - Ale wiesz, że nie chcę tego robić...
Elyn spojrzała na mnie z lekkim wyrzutem, po czym spojrzała na drzwi boksu. Westchnęłam cicho.
- Chcesz, żebym wyszła i kogoś poznała, co? - zapytałam, wstając powoli.
Klacz zarżała cicho w odpowiedzi i kiwnęła głową. Pogłaskałam ją lekko, po czym wyszłam. I wpadłam na... faceta, którego spotkałam wcześniej w lesie.
- Oh czy to nie ta mała...
- Wypraszam sobie, jestem dorosła - prychnęłam cicho, przerywając mu i skierowałam się do wyjścia.
Poczułam delikatny ucisk na ramieniu. Ewidentnie facet złapał mnie za nie. Spojrzałam na niego.
- Oj no, przepraszam za to - wyszczerzył się. - Thomas jestem.
- Iris - mruknęłam od niechcenia, po czym wyrwałam się delikatnie. Odwróciłam się do niego - Coś się stało, że mnie tak łapiesz?

<Thomas? XD Wiem, słabe to .-. >

Od Daniela CD. Astrid

Brak komentarzy:
– Tak naprawdę... Nie, dziękuję. Papierosy nie są dla mnie – mruknęła cicho. – Mówiąc szczerze... Mam dość papierosów. Też pewnie miałbyś dość, gdyby cała twoja rodzina paliła – dodała po chwili namysłu, nieco niepewnie, spoglądając na mnie błyszczącymi oczyma. 
– Okej... – odparłem tylko i wzruszyłem ramionami. Nie miałem zamiaru do niczego jej zmuszać, miałem jednak nadzieję, że przystanie na moją propozycję. Po jednym porządnym zaciągnięciu może nieco by się rozluźniła i nie patrzyłaby na mnie wzrokiem wystraszonego psiaka. Przynajmniej takie wrażenie odniosłem, ewidentnie czuła się w moim towarzystwie nieswojo. Obserwowałem ją przez chwilę, by po chwili dostrzec, że myśli nad czymś bardzo intensywnie. Jej nieobecny wzrok utkwiony był w ziemię i – nie ukrywam – teraz i mnie zaczęła ta cisza przytłaczać. 
– W sumie... Pożyczysz mi jednego? – wypaliła po chwili, jak gdyby wybudzona z transu. Moja brew uniosła się lekko ku górze, symbolizując tym samym zdziwienie jej nagłą zmianą decyzji. 
Na moją twarz mimowolnie wkradł się delikatny uśmiech, którego dziewczyna mogła odebrać główne jako Jestem z ciebie dumny, dobra decyzja! – i tak właśnie było. Cały czas szczerząc się z satysfakcją w kierunku Astrid, wyciągnąłem z tylnej kieszeni jeans'ów paczkę fajek, i otworzywszy ją, wyciągnąłem dłoń w jej kierunku. 
Dziewczyna skierowała powoli rękę w moją stronę, wydobywając z opakowania jednego papierosa. 
– Masz... – zaczęła cicho, co niemalże od razu wywołało na mojej twarzy szeroki uśmiech.
– Ogień? – Przerwałem jej widząc, jak nerwowo ściska papierosa palcami. – No pewnie, bez niego nigdzie się nie ruszam – wyszczerzyłem w jej kierunku zęby, po raz kolejny wyjmując tajemniczy przedmiot z tylnej kieszeni spodni. O ile można tak określić zapalniczkę. 
Po chwili i w moich ustach spoczęła fajka. Dotrzymam mojej nowej koleżance towarzystwa, żeby nie czuła się już kompletnie nieswojo, podczas gdy ona będzie palić, a ja stać wgapiony w nią lustrując ją spojrzeniem. 
Zbliżyłem się do niej o krok, zasłaniając dłonią jej usta, by ogień łatwiej podpalił papierosa, po czym uczyniłem to samo ze swoim. 
Wlepiłem w nią zaciekawione spojrzenie, a gdy tylko spostrzegła, że się na nią gapię, spuściła wzrok  i wypuściła z ust jasnoszary dym. 
– Skąd ta nagła zmiana, co? – zaśmiałem się i zaciągnąłem dymem, czując jak dociera aż do moich płuc. – No nie patrz tak na mnie – dodałem, pozorując na twarzy zaniepokojoną minę. – Nie jestem aż tak straszny na jakiego wyglądam... Chyba – wzruszyłem ramionami i wypuściłem z ust szarawą chmurę dymu. Dziewczyna uniosła na mnie niczego niezdradzające spojrzenie przez co na kilka chwil to ja zostałem zbity z tropu.
– Nie boję się ciebie – parsknęła, biorąc ostatniego bucha, po czym wyrzucając spalonego papierosa na ziemię. Przydepnęła go butem, odgarniając pojedyncze kosmyki włosów, które spadły jej na twarz.
– Szybka jesteś – uniosłem znacząco brwi, mierząc wzrokiem najpierw dziewczynę, a potem moją fajkę. Po chwili i ona znalazła się wśród źdźbeł trawy, ugaszona pod naciskiem mojej podeszwy. Laska wypaliła papierosa szybciej ode mnie, no ładnie! – A tak w ogóle, co robisz tutaj o tej porze?... – Zapytałem, kiedy do mych oczu dobiegł obraz roweru skrytego w cieniu drzewa. – Przyznaj się, liczyłaś, że mnie tu spotkasz, co? – zażartowałem.

Astrid? XD

Iris Levis

Brak komentarzy:
Iris Levis
Data urodzenia: 19 kwietnia 1998 r.
Koń: Elynsynos

Od Ashtona CD. Heather

Brak komentarzy:
Powoli przyzwyczajałem się do faktu, iż bez jakiegokolwiek dialogu się nie obejdzie, zwłaszcza po pytaniu dziewczyny, która ni stąd, ni zowąd zjawiła się obok. Zachowała dystans - co oczywiste -, jednak wyraźnie czułem chłód bijący od niej. Aż po plecach przebiegł mi zimny dreszcz. Nie odwracając głowy kątem oka zerknąłem na nieznajomą, która w tym samym momencie odwróciła się w moim kierunku, a spojrzenie chłodne jak lód wywołało delikatne ciarki. Nic dziwnego, że Sands odeszła na bezpieczną odległość, skoro dziewczyna emanowała złością. Zmarszczyła rudawe(¿) brwi, kiedy zauważyła, że na nią zerkam, a raczej w taki... lekceważący sposób, co tylko wywołało tylko lekki uśmiech na mojej twarzy. Odklejając ciemne tęczówki od dziewczyny, westchnąłem cicho:
- Prawdopodobnie to jedyna czynność jaką będę tu wykonywać - zakpiłem sam z siebie oraz z mojej sytuacji. Teraz czekałem tylko na oczywiste pytanie: "Dlaczego?". Jednak ku mojemu zdziwieniu dziewczyna prychnęła i rozchichotała się. 
- Czyżby kolejny książę w naszej stadninie? - Jej rozbawiony głos zdziwił mnie jeszcze bardziej. W końcu chwilę temu wydzierała się wniebogłosy, jakby była jedyna na świecie. Mój umysł poświęcił chwilę, by doszukać się w tych słowach jakże kochanej przez wszystkich kpiny. Że tez nie wyczułem tego od razu...
Ten dzień zapowiada się świetnie, jęknęła moja podświadomość.
- Książę - mruknąłem bardziej do siebie niż do niej. Oj, kochana, nawet nie wiesz, jak blisko twoja rzutka trafiła środka. - Możliwe - odepchnąłem się od ogrodzenia i wyciągnąłem ręce w górę, naciągając tym samym bolący od stania kręgosłup. - Tak... bardzo możliwe. Ashton - przedstawiłem się krótko, wyciągając dłoń w jej kierunku. Dobra kultura nakazuje się przedstawić, a chciałem też, by nieznajoma zmieniła się w znajomą. Bo co to za frajda woląc na kogoś "Ej, ty!" skoro można nadawać komuś tyle wspaniałych przezwisk. 
- Heather - uścisnęła dłoń.

***

Odkąd poznałem imię Pani Wkurwionej, non-stop za mną chodziło. Myślałem o nim cały czas, ale może to dlatego, że sama właścicielka imienia nie odchodziła ode mnie na krok. Och, od-prawdy, wydawało mi się, że ten ciepły, słoneczny dzień spędzę sam ze sobą, przy okazji przysypiając gdzieś w jakimś zakątku stajni i marudząc na brak osoby, do której mógłbym otworzyć gębę; logika w tym momencie poszła się paść z całym tym przesłodzonym stadkiem koni. Niestety, jak już wspomniałem wcześniej - życie to szmata. Może i miałem towarzystwo, ale dlaczego musiała być to akurat ona? Dlaczego akurat dziewczyna, która samym spojrzeniem i słowami szatkuje cię na drobne kawałeczki? A, kolejne pytanie: co mnie wzięło na czyjekolwiek towarzystwo? Przecież byłem tą osobą, która przeżyłaby bez drugiej, a jednak… coś… 
- Czego? - kasztanowłosa spytała oschle, kiedy jedna z osób - zapewne również członek stadniny - zaczepiła ją na wejściu do stajni. Nie była to pierwsza osoba, która chciała coś od rudej. Właściwie to jaki to był dokładnie kolor? - Poczekaj tu - zwróciła się do mnie i w sekundę zniknęła za zakrętem, nie dając mi czasu nawet na rzucenie krótkiego “okay”. 
Nieco wybity z rytmu stałem jak głupi, rozglądając się dookoła. Właściwie to mogłem wejść do stajni i zobaczyć wszystko sam, jednak obawiałem się, że jeśli ruszę się z tego miejsca, to Heather udusi mnie lonżą lub w najgorszym wypadku rozpruje jakąś kosą.
Nie wiedząc ile tak jeszcze postoję, oparłem się o ścianę stajni i wpatrywałem w niebo, które zaczynało się chmurzyć. Może to i lepiej, wolałem chłodniejsze dni od tych upalnych.
- Właściwie, dlaczego to ja muszę ci wszystko pokazywać? - Heather bąknęła z wielkim wyrzutem. Wzdrygnąłem się lekko, kiedy zjawiła się nagle. Dlaczego? Uczepiła się nie jak guma buta i jeszcze pyta dlaczego… Mm, rozpracowanie tego przypadku zapewne trochę mi zajmie. chyba że tu nie trzeba czego rozpracować, bo dziewczyna jest po prostu nieprzyjemna? Jeśli tak, to mam skrytą nadzieję, iż nie będzie mnie prowokować swoimi ironicznymi tekstami. Chociaż, to mogłaby być ciekawa bitwa ciętych języków. Uśmiechnąłem się szeroko w duszy na samą myśl.
- Nie prosiłem cię o to - westchnąłem zmęczony. 
- Och, proszę o wybaczenie, Wasza Książęca Mość - ukłoniła się teatralne. Jej falowane włosy opadły nisko, niemalże sięgając żwiru. Stając z powrotem do pionu musiała poświęcić chwilę na ich ogarnięcie, po czym z uniesioną brodą zniknęła w cieniu budynku.

<H.?>

Od Alexandry CD. Daniela

Brak komentarzy:
- Chętnie przystanę na tą propozycję. - Odparłam, a chłopak lekko się uśmiechnął. 
Zmierzaliśmy w stronę stajni rozmawiając o przyziemnych sprawach. Wreszcie, kiedy na niebie jasno świecił księżyc zatrzymaliśmy się przy bramie klubu.
- Do zobaczenia. - Szepnęłam lekko się uśmiechając.
- Dobranoc. - Odparł chłopak i po chwili zniknął w ciemnościach. Ruszyłam poboczem w stronę miasteczka. Po przejściu półtora kilometra skręciłam w ścieżkę prowadzącą do małego domu. Po cichu przemknęłam na poddasze, gdzie znajdował się mój pokój. Wzięłam szybki prysznic i położyłam się do łóżka, jednak nie mogłam zasnąć. Wreszcie po około godzinie przewracania się z boku na bok znalazłam się w objęciach morfeusza. 
Kolejnego dnia dość wcześnie zjawiłam się w stajni i zaszyłam się w boksie Angela. Siedziałam z boku przyglądając się wałachowi, który niczym nie wzruszony skubał spokojnie siano. 
- Ten to ma życie. - Pomyślałam rozsiadając się na czystej słomie. Nagle w drzwiach boksu pojawiła się postać. Spojrzałam w tamtą stronę i zauważyłam Daniela.
- Szukałem cię. - Powiedział otwierając dolne drzwiczki.
- Coś się stało?-Zapytałam wstając i otrzepując się ze słomy. Szatyn uśmiechnął się podchodząc bliżej. Ostrożnie wyciągnął z moich włosów pojedyncze źdźbło.
- Moi rodzice chcieli zobaczyć na żywo jak sobie radzisz, na torze. - Odparł, a uśmiech nie schodził mu z twarzy.
- No dobrze. - Westchnęłam wychodząc z boksu. Skierowałam się do siodlarni, z której zabrałam cały rząd i szczotki. Wszystko zostawiłam na stojaku i wyprowadziłam trakena. Obróciłam się na chwilę i zauważyłam, jak Daniel bierze jedną ze szczotek i staje z drugiej strony Angel'a. Uśmiechnęłam się lekko i również wyciągnęłam ze skrzynki zgrzebło. Przejechałam nim kilkakrotnie po sierści wałacha usuwając pojedyncze zaklejki. Nie mogłam narzekać, bo traken był w miarę czysty. Po paru minutach już czyściłam jego kopyta. Odłożyłam kopystkę i sięgnęłam bo czerwony czaprak, który nałożyłam na grzbiet Angel'a. Następnie ostrożnie założyłam trakenowi siodło i ogłowie, przy którym lekko zadzierał łeb. Ostatnim punktem było założenie czerwonych ochraniaczy. 
- Dzięki. - Powiedziałam kiedy Daniel odłożył szczotki na miejsce. Założyłam kask i rękawiczki, a następnie wyprowadziłam wałacha ze stajni. Cały czas wpierał mnie Daniel, który szedł obok. 
- Rozluźnij się. - Szepnął, kiedy zauważył, że jestem trochę spięta. Zatrzymaliśmy się przed bramką, a ja podciągnęłam popręg.
- Mógłbyś? - Zapytałam wskazując strzemię. 
- Jasne. - Odparł i dociążył siodło z drugiej strony. Włożyłam stopę w strzemię i odbiłam się od ziemi przerzucając nogę nad zadem konia. 
- Dzięki. - Powiedziałam i wyregulowałam długość puślisk.
- Powodzenia. - Szatyn uśmiechnął się pokrzepiająco i poklepał wałacha po łopatce. Przycisnęłam lekko łydki do boków Angel'a, na co ruszył stępem w stronę toru. Rozgrzałam wałacha i spojrzałam na państwa Herring'ów, którzy skinęli, żebym do nich podjechała. 



- Przejedź ten tor, starając się pokazać jak z najlepszej strony. Wiemy o twoim wypadku, więc jeśli coś będzie teraz ponad twoje możliwości to odpuść, rozumiemy, że jeszcze sporo czasu minie zanim wrócić do pokonywania toru z zamkniętymi oczami.-Powiedział mężczyzna, a ja kiwnęłam głową na znak zrozumienia. Ustawiłam wałacha na starcie i po chwili ruszyliśmy galopem na pierwszą przeszkodę, którą byłą piramida. Dark szedł na nią dość szybko, więc usiadłam mocniej w siodle i i trochę go zebrałam. Po pierwszym nawet udanym skoku złapaliśmy wspólny rytm. Kolejne trzy przeszkody nie sprawiły nam większego kłopotu. Ostry zakręt w prawo, dwa kroki galopu i wachlarz. Ostatnią przeszkodą na naszej drodze był rów z wodą. Spięłam się trochę i usiadłam mocniej w siodle. Angel nadal szedł bardzo szybko na przeszkodę, nie zważając na moje próby zebrania go. 
- Dobra raz się żyje. - Dostosowałam się do rytmu konia, który w tamtym momencie chyba lepiej wiedział co zrobić niż ja. Zauważyłam kątem oka jak instruktorzy wskazują najbliższą przeszkodę. Oni wiedzieli, że jeszcze rok temu prawie straciłam życie na rowie z wodą. Dałam wałachowi łydkę robiąc półsiad. Angel zamiast wybić się, zatrzymał się wyczuwając mój strach. Na szczęście zamiast przeleć przez szyje na plecy złapałam się szyi wałacha, który czując, że nikt nim nie kieruje zawrócił i zaczął kłusować, a następnie zagalopował. Widziałam jak instruktorzy wraz z szatynem kierują się do bramki. Zanim zdążyli ją przekroczyć podciągnęłam się i ponownie usiadłam w siodle. Zebrałam wodzę i zwolniłam do kłusa. Instruktorzy wraz z szatynem wrócili na swój punkt obserwacyjny. Rozstępowałam Angel'a, po czym z niego zeszłam i ruszyłam w stronę właścicieli.
- Dobrze było kochany. - Szepnęłam klepiąc go po łopatce. Małżeństwo rozmawiali między sobą, a potem spojrzeli na mnie.
- Wracasz w niezłym stylu. Póki co nie przejmuj się tą ostatnią przeszkodą, może minąć jeszcze wiele czasu, ale to nie zmienia faktu, że nadal idzie ci dobrze. Dziś ułożę i przekaże Ci plan twoich treningów. - Powiedziała kobieta, po czym oboje wrócili do swoich obowiązków. Westchnęłam i ruszyłam w stronę stajni, jednak w ostatnim momencie stwierdziłam, że wole w terenie przemyśleć swój przejazd. Wsiadłam ponownie na wałach i ruszyłam w stronę stajni. Po paru minutach usłyszałam stukot kopyta, a po chwili zrównał się ze mną Daniel na ciemnogniadym koniu. 
- Wypadek?-Wyszeptał tylko jedno słowo.
- Nie chce o tym rozmawiać. - Ucięłam szybko temat wpatrując się w drogę przede mną.
- Spokojnie, nie naciskam. Może chciałabyś ze mną pozwiedzać okolice? - Zaproponował po chwili, a ja westchnęłam.
- No dobrze. - Powiedziałam i spojrzałam na szatyna.

Daniel?

Od Thomas'a CD. Heather

Brak komentarzy:
Spojrzałem na dziewczynę, a na moich ustach pojawił się mimowolny uśmiech. Niczym nie przypominała słodkiej i niewinnej istoty, za jaką ją uważałem. Muszę się w końcu nauczyć, żeby nie oceniać książki po jej okładce.
- Nie chcę zadzierać z tą sławną Heather O’connor, dlatego też… - przerwałem w połowie, po czym ukucnąłem i podniosłem rzuconego przeze mnie peta. – Podniosę to – dodałem po chwili pokazując na „znalezisko”, które znajdowało się w mojej ręce. Szybko się podniosłem, a następnie odgarnąłem z czoła niesforne kosmyki włosów. 
Mój wzrok powędrował w kierunku dziewczyny. Stała z rękami założonymi na piersi i dumnie unosiła głowę. Można powiedzieć, że wygrała. Nieraz słyszałem, że czym ktoś niższy, tym bardziej potrafi zajść za skórę.
- Do zobaczenia – rzuciłem z lekkim uśmiechem w jej kierunku, po czym udałem się poszukać najbliższego kosza na śmieci.
Pierwsza noc w Amwell nie upłynęła mi szybko. Być może było to związane z moimi problemami ze snem, jednak wieczne przewracanie się z boku na bok było dość uciążliwe.
Za oknem nastał świt. Słońce zaczęło bardzo powoli wschodzić, a niebo przybrało kolor żółci. Zamknąłem moje zmęczone oczy. Czy będzie mi dane przespać w spokoju chociaż jedną noc? 
Chociaż znajdowałem się w zupełnie w innym miejscu nie zamierzałem zaniedbywać swojego treningu. Narzuciłem na siebie pierwsze lepsze dresy i poszedłem pobiegać. Na zewnątrz było dość chłodno, pomimo słońca, które wychodziło już zza drzew. 
Do swojego pokoju wróciłem spacerem. Nie wiedziałem jak chcę spędzić dzisiejszy dzień. Musiałem poznać nową okolicę, a także wybrać się do miasta. 
***
- Hej mała – powiedziałem spokojnie dotykając pyska mojej klaczy. Wyglądała wspaniale jak zawsze. Powoli udałem się do siodlarni, aby przyszykować sprzęt. Tego dnia chciałem wykorzystać uroki Amwell i po raz pierwszy od dawna wybrać się w samotny teren. 
Siodłanie i czyszczenie konia nigdy nie należały do moich ulubionych czynności. Ogon Antharis był cały w słomie, natomiast jej sierść w piasku.
- Czy zawsze muszę mieć przez Ciebie dodatkową robotę? – rzuciłem w kierunku mojego konia. 
Po niespełna trzydziestu minutach Ant była gotowa do drogi. Nie przepadam za jazdą w kasku, jednak stwierdziłem, że wolę nie ryzykować i nie wracać do domu po niespełna jednym dniu.
Tereny były jeszcze piękniejsze niż przypuszczałem. W lesie znajdowało się wiele krętych dróżek, natomiast poprzewracane pnie drzew były doskonałą okazją do poskakania. W lesie było cicho, od czasu do czasu można było usłyszeć lekkie szmery, bądź śpiew ptaków. To właśnie takie chwile są godne zapamiętania. Wielu z nas nie zdaje sobie sprawy ile traci przez to, że nie umieją się na chwilę zatrzymać. Jedna chwila może zupełnie odmienić nasze życie. 
- Chyba czas wracać - westchnąłem, po czym poklepałem Antharis po szyi. 
Powrót do Amwell zajął nam więcej czasu niż przypuszczałem. Wielu ludzi krzątało się po stajni, a konie już stały na padokach. Zszedłem z klaczy i zaprowadziłem ją pod jej boks. Wiedziałem, że dzisiaj muszę zrobić jeszcze dużo rzeczy, jednak w obecnej chwili nie miałem ochoty na żadną z nich.
Koło siodlarni zobaczyłem znajomą mi postać. Uśmiechnąłem się lekko pod nosem. 
- Hej O’connor – krzyknąłem w jej stronę, a ona momentalnie się odwróciła. Nie wyglądała na zadowoloną. Skrzyżowała ręce na piersi i spojrzała na mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy. – Wybierzesz się dzisiaj ze mną do miasta? Mam do pozałatwiania parę spraw, a jesteś jedyną osoba, do której się tutaj odzywam – dodałem z lekkim uśmiechem.

<Heather?>

Od Daniela CD. Alexandry

Brak komentarzy:
Końcówka papierosa rozżarzyła się jaśniejącym, wśród panującego dookoła mroku, światłem. Oparłem się o jedno z drzew rosnących w pobliżu jeziora i zamknąłem na chwilę oczy, zaciągając się fajką spoczywającą w moich ustach. Po całym dniu spędzonym w stajni nie mogę nie zapalić i nie pobyć chwilę samemu. Cholercia, brzmię w tym momencie jak gdyby odezwała się we mnie ta wrażliwa część mej osobowości (której przecież nie mam...), co to to nie. Obserwowałem z daleka molo, na którym mam w zwyczaju przeważnie siadać. Dzisiaj jednak – nie wiem, czy to ze zmęczenia czy zwykłego kaprysu – obrałem sobie za cel drzewo. opierając się o nie od strony jeziora. Miałem dzisiaj wyjątkowo zły humor, wkurwienie nie opuszczało mnie już od rana. Sprawca tego wszystkiego? Bez wątpienia moja matka, która musiała wetknąć swój wścibski nos w każdą minutę mojego dzisiejszego dnia. Żałosne. 
Dziwię się, że nie postanowiła śledzić mnie aż tutaj, nad jezioro, ale chyba aż tak nisko jeszcze nie upadła i wolała jednak dokończyć papierkową robotę w stajennym biurze. Chociaż tyle pozytywów dzisiejszego dnia. 
Upuściłem spalonego papierosa na ziemię, a następnie przydepnąłem go, by dogasić ledwo już buchający żar. Westchnąłem cicho, odbijając się lekko od drzewa, by skierować swoje kroki z powrotem w stronę stajni znajdującej się kilkaset metrów od mojej obecnej lokalizacji. Pech chciał najwidoczniej udupić mój dzisiejszy dzień jeszcze bardziej, bo gdy tylko znalazłem się na zarośniętej polnej ścieżce – poczułem, że coś we mnie uderza, a potem już tylko zduszone uderzenie o ziemię – na szczęście nie moje. Zwróciłem głowę w lewą stronę, szukając wśród ciemności przyczyny tej nagłej ,,stłuczki". Kiedy moje spojrzenie powędrowało nieco niżej, dostrzegłem na trawie zarys jakiejś osoby, a mimo panującego dookoła mroku – sylwetka postaci wydała mi się jakoś dziwnie znajoma. 
Wyciągnąłem w jej kierunku rękę, a ta odwzajemniła uścisk. Kiedy tylko zrównała się ze mną, rozpoznałem w niej tę nową, której nie pokazałem się dzisiejszego dnia z najlepszej strony. 
– Przepraszam... – szepnąłem, pozorując na twarzy minę zbitego psiaka. Normalnie pewnie bym to olał, ale nie chcę zrażać się w oczach tej dziewczyny. Może dlatego, że jest całkiem ładna? Och, Daniel, cicho.
– Nic się nie stało, to ja się zagapiłam – odparła, a na jej twarzy w żaden sposób nie malowała się złość czy irytacja. Dobrze, może w końcu jakaś normalna dziewczyna, która nie zacznie mnie od razu opierdalać o to, że "to zderzenie to tylko i wyłącznie moja wina, jestem debilem, który nie patrzy pod nogi i mam ją przeprosić!!!". Dobrze by było.
– Chodziło mi o sytuację w stajni, byłem trochę niemiły. Przepraszam, po prostu mam zły dzień – mruknąłem, przenosząc zakłopotany wzrok z powrotem na dziewczynę. Jej mina wyglądała na łagodną, więc najwidoczniej moje dzisiejsze chamskie odzywki nie zrobiły na niej największego wrażenia i postanowiła je olać. Już ją lubię. 
– Każdemu może się zdarzyć – wzruszyła tylko ramionami. Parsknąłem cichym śmiechem, unosząc równocześnie brwi. 
Weźmy porównajmy ją przykładowo do takiej Amelii Whitehall – jeśli tej powiedziałbym, że już na starcie jest spalona – zapewne przyłożyła by mi niemalże od razu, z powodu urażenia jej delikatnej dumy. 
– Jestem Daniel – powiedziałem, szczerząc się w kierunku dziewczyny. – Ten słynny syn właścicieli stajni – dodałem z przekąsem. Nie szczyciłem się tym ,,tytułem" – co to, to nie! To raczej miało być coś w stylu ,,Pewnie słyszałaś już o mnie jakieś dziwne pogłoski".
– A ja Alexandra, Alexandra Santiago.
– Santiago? Hej, czy to nie twój tata starto...
– Tak – przerwała mi, spuszczając wzrok na dół i wbijając go w czubki swoich sportowych butów. – Startował. – Z wielkim, gigantycznym naciskiem na startoWAŁ jako czas przeszły. Cholera, teraz to ja czułem się spalony na samym starcie. 
– Wybacz... nie powinienem – szepnąłem, drapiąc się po karku. – Biegasz? – Zmieniłem szybko temat, oczekując (pozytywnej, rzecz jasna!) reakcji dziewczyny.
– Trochę – uśmiechnęła się. – A ty...
– Nie, nie, nie – zaprzeczyłem, śmiejąc się przy tym. – Nie dbam o swoją kondycję, o zdrowie też nie, w szczególności płuca...  – Ostatnie trzy wyrazy wyszeptałem pod pozorem udania, że fakt, iż palę musi pozostać sekretem. Było to jednak wypowiedziane jedynie w celach komicznych, tak naprawdę miałem w dupie czy ktoś mnie zobaczy czy też nie. – Mogę potowarzyszyć ci jedynie marszem – uniosłem brew oczekując odpowiedzi dziewczyny.

Alexandra?

Maximilian Daoviell

Brak komentarzy:
Maximilian Daoviell
Data urodzenia: 28.11.1998 
Koń: Nereida

Od Astrid CD. Daniela

Brak komentarzy:
Zrozumiałam, o co mu chodziło za pierwszym razem. Nie chciałam wyglądać na tak bardzo zniechęconą, jak się czułam, ale odrobinę mi nie wychodziło. Mój wyraz twarzy nie zmienił się ani o szczegół kiedy podjął próbę wyjaśnienia mi swoich słów. Spojrzał się na mnie jak na głupią - a przynajmniej ja to tak odebrałam - i trochę się wycofał.
Spojrzałam na swoje buty, żeby nie patrzeć w jego stronę i nabrać odwagi.
- Tak naprawdę... Nie, dziękuję. Papierosy nie są dla mnie. - Byłam stuprocentowo pewna, że zaraz zacznie się gadka pod tytułem "papierosy są całkiem fajne" lub "co jest takiego złego w próbowaniu?", ale kiedy z powrotem uniosłam wzrok nie wydawało mi się, że Daniel się do tego szykuje. Co prawda, jego spojrzenie nabrało innego wyrazu, ale nie potrafiłam stwierdzić, co mu chodzi po głowie. Spojrzałam w bok. - Mówiąc szczerze... Mam dość papierosów. Też pewnie miałbyś dość, gdyby cała twoja rodzina paliła - dodałam ryzykownie.
Ryzykownie, bo była to niebezpośrednia krytyka skierowana w stronę palaczy i chociaż wątpiłam, by go to uraziło - czułam się niepewnie. Skierowałam swój nerwowy wzrok w jego stronę.
- Okej... - odpowiedział jedynie, ważąc każde słowo. Skrytykowałam się w myślach; widocznie te wtrącenie było już zbyt osobiste jak na tak luźną rozmowę, co zauważyłam dopiero, gdy usłyszałam jego mniej pewne słowa. Znów kogoś do siebie zraziłam w ciągu pierwszych minut znajomości. Idealnie. Pierwszy raz od paru tygodni miałam nawet dobry humor, który teraz zniknął, a jego miejsce zajął stres i... Nostalgia? Coś, co mnie nagle zasmuciło. Ale wystarczy się tylko wycofać... Z niepewnością zrobiłam krok w tył, nie spuszczając z niego wzroku. W ciągu tych paru sekund zrobiło mi się tak cholernie smutno... Przez odizolowanie się od ludzi nawet na tę paręnaście miesięcy zapomniałam, jak normalnie prowadzi się rozmowę. Bez stresowania się o wszystko, co się powie. Bez żałowania słów. Bez paranoi, że wyszłam na tą głupią w czyichś oczach.
Zatrzymałam się tuż po pierwszym kroku. Wycofywanie się było zbyt łatwe... Zbyt wygodne. Robiłam tak przy każdej pomyłce. Całe życie schodziłam wszystkim z drogi po każdym, jednym błędzie. Tak było najłatwiej. Najszybciej. O wiele mniej męcząco i stresująco niż dalsza rozmowa. Skoro i tak już się wystarczająco nienawidziłam - może chociaż raz zrobić coś wbrew sobie? Wbrew swojej wygodzie? Wystawić się na stres z premedytacją... W ciągu paru następnych sekund podjęłam decyzję. Ten jeden, pierwszy raz nie poszłam na łatwiznę.
W ciągu chwili zamaskowałam - choć pewnie nieudolnie - swój stres. Stanęłam prosto. Wyciągnęłam dłonie z kieszeni.
- W sumie... Pożyczysz mi jednego? - powiedziałam odrobinę wyższym głosem niż zwykle. Uniosłam jedną brew zachęcająco, by wyglądać na zdecydowaną i pewną siebie. Skoro papierosy trują, dlaczego miałabym nie truć samej siebie?"

Daniel?

Od Williama CD. Allijay

Brak komentarzy:
Podniosłem wzrok znad dwutygodnika kupionego paręnaście minut temu w pobliskim kiosku. Nadal nie byłem pewny, czy jego tematyka dotyczyła spraw Amwell i jego okolic, czy może czegoś zupełnie innego. Dużo...wszystkiego. Redaktorzy na pewno nie mogliby poszczycić się jakimkolwiek dowodem, który mógłby potwierdzić ukończenie przez nich studiów dziennikarskich. 
Wyszukałem wzrokiem twarzy wysokiej brunetki, jak się okazało zmierzała przy rytmicznym stukocie obcasów w stronę mojego stolika. Stanąwszy przede mną z szerokim uśmiechem, wyjęła z obszernej kieszeni swojego kraciastego fartuszka zawiązanego na biodrach mały notes i długopis. Zmieniła dziś kolor szminki, zawsze upiększała usta subtelnym, pudrowym różem, za to dziś użyła głębokiej czerwieni. Włosy zaś upięła za pomocą jaskrawopomarańczowej spinki z tyłu głowy, tworzyły urokliwy kucyk, a ich falowane końcówki muskały długą szyję dziewczyny. Tradycyjnie miała na sobie prostą sukienkę w różowym kolorze i baletki do kompletu, znak przynależności do składu kelnerek restauracji o wdzięcznej nazwie, “Róże Amwell”. 
-To, co zwykle? - zapytała melodyjnym głosem, kiwnąłem głową, odwzajemniając uśmiech. Zapisała szybko w notesie moje zamówienie i odeszła ku następnemu klientowi. Nie było ich wielu o tej porze, mogłem więc liczyć na śniadanie w towarzystwie Ellie, gdy już zbierze żądania wszystkich gości. 
Lubię tu przychodzić. Już od dwóch lat “Róże Amwell’ to moja ulubiona restauracja, zapewniająca mi codziennie niebywale smaczne śniadanie. Stolik numer 15 w godzinach między 5:30, a 9:00 był zarezerwowany wyłącznie dla mnie, wiedzieli już o tym wszyscy, czy to obsługa, czy stali klienci. Stał jako jedyny przy ścianie równoległej do drzwi wejściowych restauracji w otoczeniu różnego rodzaju roślin doniczkowych. Tuż za nim znajdowały się trzy duże okna, sięgające od podłogi po sam sufit, ukazywały codzienne życie mieszkańców Amwell. Cała restauracja była niewielkim, aczkolwiek klimatycznym miejscem, utrzymanym w odcieniach brązu. Wystrój przywodził mi na myśl gustowne kawiarnie z 40 lat XX., jednak moim ulubionym elementem były zdecydowanie fotografie. Czarno-białe zdjęcia oprawione w drewniane ramki ozdabiały ściany oraz stoliki. Widniały na nich uśmiechnięte twarze poprzednich właścicieli, pracowników sprzed kilku laty oraz dawnych gości “Róż Amwell”. Podziwianie ich sprawiało mi wiele radości, mogłem bowiem obserwować momenty rozgrywające się szmat czasu przed moim urodzeniem, obserwować chwile radości uchwycone przez obiektyw aparatu.
-Pańskie zamówienie, życzę smacznego! - Ellie usiadła naprzeciw mnie, podsuwając mi pod nos talerz z dwoma apetycznie wyglądającymi goframi z bitą śmietaną, owocami i polewą czekoladową. Gdyby Wayne, mój niezastąpiony przyjaciel i osobisty trener w jednym zobaczył tą niebiańską pyszność, zapewne spuściłby mi porządny łomot, jak to tylko on potrafi, a rekompensatą za zniewagę jego treningów byłaby seria ćwiczeń, pod koniec której miałaby nastąpić moja śmierć. Na szczęście Wayne nie jest szczególnie spostrzegawczy, a tym bardziej wszechwiedzący.
-Dziękuję bardzo. Smacznego, panno Rogers - powiedziałem przesadnie uprzejmym tonem, sięgając po srebrny widelec, chwytając w drugą rękę nóż. Odkroiwszy wcześniej duży kawałek gofra, wpakowałem go sobie bez zbędnych ceregieli do ust. Smak był wart wszelkich tortur, jakie tylko przyjdą Wayne’owi na myśl. 
Po śniadaniu pożegnałem się z Ellie i ruszyłem pieszo przed siebie. Pogoda dopisywała, dlatego ten wolny dzień postanowiłem poświęcić Amnezji, mojej klaczy. Od czasu powierzenia mi jej przez wuja zrobiliśmy duże postępy. Paręnaście miesięcy temu nie mogliśmy nawet przebywać w swoim towarzystwie. Irytował mnie obowiązek, jaki na mnie spadł, to, że musiałem poświęcić klaczy cały mój wolny czas. Z kolei Amnezję denerwowała moja niewiedza, nie potrafiłem nawiązać z nią kontaktu, nic dziwnego, przed nią nie miałem szczególnych styczności z końmi. Teraz, gdy nawiązaliśmy porozumienie, ba, powiem więcej, wykiełkowała pomiędzy nami prawdziwa przyjaźń, mogliśmy zrobić kolejny krok naprzód, a była nim nauka jazdy. Amnezja posiadała w tej sprawie nabyte u wuja doświadczenie, miała systematyczne treningi pod okiem profesjonalistów, co jakiś czas dosiadali ją znakomici trenerze, ja oczywiście znacznie częściej, jednak nie mogłem sobie pozwolić na nic powyżej zwyczajnych galopów i niewysokich skoków, nie miałem bowiem na tyle umiejętności, by wejść na wyższy poziom, nie z Amnezją. Wszystko miało się zmienić tutaj w Amwell. 
Droga do stajni nie była daleka, pokonałem ją w niecałe czterdzieści minut. Swoje kroki skierowałem od razu do siodlarni, dziś chciałem z pomocą trenerów solidnie popracować nad sobą, jak i nad Amnezją. Najpierw musiałem przygotować konia do jazdy, dlatego wziąłem ze sobą plastikową skrzynię ze szczotkami mojej klaczy. Ręce miałem więc zajęte, otworzyłem zatem drzwi siodlarni spektakularnym kopniakiem. Ku mojemu zaskoczeniu zatrzymały się w połowie, a towarzyszył temu tępy dźwięk uderzenia. Chwilę potem zobaczyłem leżącą przed moimi stopami dziewczynę, masowała ręką swoje zaczerwienione czoło z grymasem bólu na twarzy. Momentalnie upuściłem skrzynię i schyliłem się w jej stronę.
- Jezu! Nic ci nie jest? - zapytałem, wyciągając rękę, by pomóc jej wstać. 
- Nie, auć. Nic się nie stało. - powiedziała nie do końca wiarygodnie. Przytrzymując ją za pod ramię, uniosłem ją, tak, że stała teraz przede mną o własnych siłach. 
-Chodź, pójdziemy po lód - powiedziałem głosem nieznoszącym sprzeciwu i położyłem dłoń na jej ramieniu, nie wiem w sumie po co, wydaje mi się, że w filmach zawsze tak robili. 
-To tylko guz, nie mam wstrząśnienia mózgu, czy też innej cholery - z takimi słowami wystrzelonymi z ust, niczym z armaty, strzepnęła moją dłoń. Mimo to ruszyliśmy obok siebie w stronę wyjścia ze stajni. Przed budynkiem widziałem jedną z trenerek, mogła okazać się w tym przypadku wyjątkowo pomocna. 
-Tak w ogóle to jestem William, William Bailey - przedstawiłem się, wyciągając dłoń w kierunku dziewczyny.
-Oryginalne poznanie. Nie sądzisz, że powinieneś najpierw wyjawić mi swoje imię, a dopiero potem obdarować mnie tym prezentem? - zapytała ironicznie, wskazując na czerwone czoło, zaczynało nieładnie puchnąć. Mimo to uścisnęła moją dłoń, przypieczętowując tym gestem nowo zawartą znajomość - Allijay, miło poznać.
-Oryginalne imię. Domyślam się, że nie otrzymałaś go po swej babce?
Przez krótką drogę jaką przebyliśmy, by otrzymać woreczek lodu, rozmawialiśmy cały czas. Allijay okazała się być intrygującą osobą, przez co zacząłem naprawdę żałować, że los chciał, abym uderzył ją tymi nieszczęsnymi drzwiami. 
-Masz tu konia? - zapytałem w pewnym momencie, gdy szliśmy wolnym krokiem wzdłuż granicy drzew pobliskiego lasu. Allijay w ciągu tego krótkiego spaceru zmuszona była trzymać zimny lód przy czole.
-Tak, wałacha, nazywa się Calaquendi.
-Dziewczyno, zaczynam sądzić, że jesteś jakąś fanatyczką niespotykanych imion czy coś. - powiedziałem pół żartem, pół serio, jednak napotkawszy spojrzenie Allijy, wiedziałem już, że powinienem się określić. 
-Ej, a może zechcesz przejść się ze mną na pastwisko? Zapoznałbym cię z moją Amnezją i pokazał nieco terenów. Bądź, co bądź, siedzę tu dłużej, niż ty.

(Allijay? Wybacz, dopiero co powracam do blogów, nie bij! .-.)
Ps. Mam nadzieję, że dobrze odmieniłam Twoje imię. xd

Od Gwen

Brak komentarzy:
Siedziałam na parapecie wpatrując się w dal przez okno, po którym powoli spływały ciężkie krople jesiennego deszczu. Na ulicy nie było ani widać, ani słychać żadnego żywego ducha, poza świszczącym wiatrem wędrującym pomiędzy wąskimi uliczkami i ulicami, z każdym podmuchem zmieniając kierunek padania deszczu i podrywając z ziemi liście, które już zdążyły opaść z drzew. Niebo miało kolor granatu, co jakiś czas rozjaśnianego przez błyskawice, którym towarzyszył potężny huk i skomlenie psa w ogródku sąsiada, który skulony siedział w najciemniejszym zakątku swojej budy.
Ciaśniej okryłam się kocem i mocniej ścisnęła ucho kubka, który trzymałam w rękach. W środku była herbata z imbirem i pomarańczą - coś na rozgrzanie w takie parszywe dni jak ten. Pomimo wczesnej godziny, już byłam na nogach i czekałam, aż deszcz trochę ustanie, aby pojechać do stajni i pomęczyć trochę swojego siwego rumaka. Jak to zawsze powtarzałam : "Kto nie jeździł na siwym, ten nigdy nie jeździł". Widziałam w tym trochę prawdy, bo siwe konie, na jakich kiedykolwiek jeździłam, okazywały się najwspanialszymi rumakami pod słońcem i nie zamieniłabym ich na żadne inne. Dzisiaj miałam w planach przelążowanie Svietlany i ustawienie jej korytarza z niewysokich przeszkód, aby ten krnąbrny koń w końcu się wyżył, bo ostatnio aż buchał nadmiarem energii. Na ostatnim treningu aż ją nosiło po parkurze i nie mogła spokojnie ustać w jednym miejscu chociażby przez kilka sekund, kiedy na widoku miała przeszkody, przez które mogłaby poskakać. Za parę miesięcy szykowały się ważne zawody, więc dobrze by było, gdyby klacz nie skręciła sobie szyi obracając głowy naokoło siebie szukając jakiejś stacjonaty czy oksera.
Zeskoczyłam z parapetu, odstawiłam kubek do zlewu i poszłam do holu. Narzuciłam na siebie kurtkę przeciwdeszczową i do jej kieszeni włożyłam kluczyki od samochodu, jednocześnie nakrywając sobie głowę kapturem, aby nie zmoczyć włosów. Ostatnio popełniłam ten błąd i na głowie miałam później coś, czego nie dało się rozczesać szczotką, a po wysuszeniu suszarką wyglądało jak gniazdo szynszyli, w którym zamordowano geparda. Nic przyjemnego.
Otworzyłam drzwi, wyszłam przez nie i zamknęłam je z trzaskiem. Dobra, teraz to matka na pewno się obudzi i po moim powrocie będzie mi robiła wykład na temat cichego zamykania drzwi, aby o tak wczesnej porze nie obudzić pół ulicy, a w szczególności jej. Bo ona przecież musiała się wyspać, aby mieć wenę i tworzyć nowe, jak ona nazywała te swoje bohomazy? A tak, "dzieła". Skrzywiłam się w myślach i spojrzałam przed siebie. Deszcz padał chyba jeszcze bardziej niż wcześniej, ale przynajmniej nie grzmiało tak jak wcześniej. Westchnęłam, odliczyłam w myślach do 3 i szybkim sprintem pobiegłam w kierunku samochodu, uważając, aby nie wbiec w centralny środek kałuży i zmoczyć całe spodnie. W biegu wyciągnęłam kluczyki z kurtki i otworzyłam auto. Wsiadłam do niego, zamknęłam drzwi i włożyłam kluczyki do stacyjki. Po chwili jechałam spokojnie ulicą, uważając na wszystko dookoła i rozglądając się, aby przypadkiem nie rozjechać jakiegoś jeża albo kota, czy Bóg wie czego jeszcze. Wycieraczki pracowały w zawrotnym tempie, robiąc wszystko, żeby na szybie było jak najmniej kropel deszczu i była jak najlepsza widoczność. W międzyczasie popijałam resztki energetyka, które zostały w samochodzie po mojej ostatniej nocnej eskapadzie na lotnisko po koleżankę o 2 nad ranem, bo ta wróciła z wakacji w Meksyku, a nie miał kto po nią pojechać. Z tego co się orientowałam, jej rodzicom po prostu nie chciało się ruszyć tyłka, bo jest taka "dorosła", a jej siostra siedziała w Irlandii od dwóch miesięcy, jako świeżo upieczona pani kierownik w firmie ze sprzętem do gry w golfa.
Po 30 minutach zaparkowałam samochód przed stadniną i wysiadłam z niego. Zamknęłam pojazd i ciasno owijając się kurtką pobiegłam w stronę stajni. Już teraz wiedziałam, że przejście ze stajni na halę będzie ciężką przeprawą. Ziemię pokrywała warstwa błota, która przy każdym nieostrożnym kroku, robiła psikusa i uciekała z pod nóg, przewracając delikwenta na glebę i zmuszając go do wzięcia przymusowej kąpieli błotnej.
Wchodząc do stajni, zatrzymałam się dopiero przed boksem Svietlany i zajrzałam do środka. Klacz leżała na słomie, ale na mój widok od razu poderwała się w górę i zarżała na powitanie. Pogłaskałam ja po pysku i poszłam do siodlarni, z której wróciłam z pudełkiem ze szczotkami, kantarem, uwiązem i lonżą. Rozłożyłam rzeczy pod boksem i otworzyłam drzwi. Już na pierwszy rzut oka widziałam, że cały prawy bok klaczy był brązowy, a drugi w takim samym kolorze, jednak trochę jaśniejszy.
- I powiedz mi, kochana, co Ty wyprawiałaś pod moją nieobecność? - zapytałam zrezygnowanym tonem, próbując rozczesać wyjątkowo okazałą zaklejkę na zadzie klaczy, która za nic na świecie nie chciała się poddać. - Jeszcze chyba nigdy nie wyglądałaś, jak po przejściu lawiny błotnej połączonej z wybuchem wulkanu i bagiennym tornado.
Koń zarżał w wyższością i dumnie się wyprostował unosząc jedną nogę. Pokręciłam jedynie z rozbawieniem głową i wróciłam do czyszczenia klaczy.
- Dobra, cofam to. Wyglądałaś gorzej po cross'ie 2 lata temu, kiedy cały czas siąpił lekki deszcz i wskakując do wody, do której spłynęła ziemi, trawa i wszystkie nieczystości. Wyszłaś z niej cała brązowa, rozchlapując wodę na wszystko naokoło. Mina pana Smith'a, kiedy dostał tą mazią była bezcenna.
Svietlana przytaknęła skinieniem głowy. Czasami byłam pod wrażeniem, jak bardzo inteligentnym jest ona koniem.
- A tak na marginesie, to dzisiaj chciałam zrobić Ci jakiś lekki trening. No wiesz - lonża i jakieś niewielki skoki, o ile nikt nam nie podpierniczy miejsca na hali. Nie spodziewam się, żeby ktoś o tak wczesnej porze porze katował swojego konia metrówkami, ale z ludźmi to nigdy nic nie wiadomo. Są zbyt nieprzewidywalni. - odsunęłam się od klaczy i podpierając się pod boki spojrzałam na nią - I nawet bardziej przebiegli niż ty, podła kreaturo.
Svietlana w odpowiedzi zastrzygła uszami i z obrażoną miną odsunęła się ode mnie o parę kroków. Na tyle, na ile pozwalała jej szerokość boksu. Podeszłam do niej i z westchnieniem ponownie zaczęłam ją czyścić. Ona to dopiero miewała humorki. Gorzej niż kobieta w ciąży, czy laska z okresem.
Po moich półgodzinnych zmaganiach, z wyczyszczeniem konia, w końcu udało nam się wyjść ze stajni i pójść w stronę hali. Od razu po otworzeniu wejścia, zorientowałam się, że jest ktoś w środku. Bez zbędnych ceregieli weszłam do środka i zamknęłam za sobą wejście.
- Jeżeli nie będzie to problem, zajmuję połowę hali - poinformowałam, podpinając lonżę pod kantar klaczy.

<William?>

Od Heather CD Ashton'a

Brak komentarzy:
Od dziecka wiedziałam, że moje sny nie prezentują sobą niczego dobrego. Zwykle nie były pozytywne, jak to ludzie opisują, że, na przykład, biegają po łące z jednorożcami i pegazami, patrząc na chmury zrobione z waty cukrowej i oddychając oparami marihuany miast zwykłym tlenem. Moje nie przypominały tych cudownych wytworów właściwie niczym. Niemalże każdej nocy śniło mi się coś złego - a to, że coś stało się Squaw, później, że ludzie w końcu zaczęli reagować na mój choleryczny charakter i odwrócili się ode mnie, w końcu jak cały mój świat wywraca się do góry nogami: dosłownie. Ostatni z przykładowych snów, które mnie nawiedzały można by bardziej plasować w typowe koszmary po traumatycznych zdarzeniach. Otóż, bardzo często, gdy tylko zamykałam oczy i kładłam głowę na poduszkę, do mojego umysły bezlitośnie wkradały się bolesne wspomnienia, dusząc, atakując, krępując i zmuszając do tego, bym ponownie przeżywała mój własny koszmar na jawie oraz - o zgrozo! - żebym znów budziła się zlana nieatrakcyjnym potem, opuchnięta na twarzy przez równie nieatrakcyjny co pot - płacz. 
Tak też było dzisiaj. Koszmar zaczął się tak jak zawsze - ja w swojej dziewięcioletniej postaci - wsiadłam do tego pamiętnego, teraz już skasowanego, starego i poczciwego garbusa. Nigdy nie byliśmy zamożni i cieszyliśmy się z tego, co mieliśmy. Zaraz za mną wsiadł Michał, po czym zapiął moje pasy i cmoknął mnie w czoło, jak to zawsze miał w zwyczaju. Mała Heather - a właściwie jeszcze wtedy Honorota - zawsze w tym momencie chichocze uroczo, a ta teraźniejsza, leżąca w łóżku, kręci się niespokojnie, bo doskonale wie, co ją czeka, i wie też, że nie da rady tego powstrzymać. Po chwili do auta wsiedli pozostali domownicy, uśmiechając się do swoich pociech w lusterku. Dzieci uśmiechnęły się do swoich rodzicieli, z ciekawością pytając, gdzie jadą. 'Zobaczysz, myszko'. Usłyszałam głos swojego ojca, tak boleśnie znajomy, i tak bardzo realny, jakby na prawdę przed chwilą to do mnie powiedział. Ruszyłam się w łóżku spazmatycznie, czując oblewający mnie zimny pot.
Sceneria szybko się zmieniła. Po chwili, zamiast widzieć w przednim oknie swoją małą, wiejską i typowo polską posiadłość, widziałam rozciągającą się szosę. Serce Heather leżącej w łóżku zamarło, a Honoraty zabiło szybciej z radości, kiedy w radio puścili jej ulubioną piosenkę. Dziewczynka zaczęła śpiewać wraz z kobietą; jej głos brzmiał bardzo piskliwie przy wypracowanym tonie wykonawczyni. Dokładnie w momencie, kiedy dziewięciolatka skończyła zwrotkę, przez cudowną i rozbawioną wyczynami dziecka atmosferę przedarł się krzyk kobiety, matki Honolulu. Dziewczynka wciągnęła gwałtownie powietrze, a jej starsza odpowiedniczka, w sensie, ja, szarpnęła się gwałtownie w łóżku, łkając żałośnie i cały czas powtarzając 'błagam, nie', jakby była to moja mantra i modlitwa po wsze czasy. Na nic się jednak zdały moje prośby. Po chwili w śnie dało się usłyszeć pisk opon i głośny huk. Świat zaczął wirować - w starego, poczciwego garbusa wjechało o wiele większe auto. Zderzenie było czołowe - garbusik odskoczył od sprawcy i wpadł do rowu dachem na ziemię. Mała Heather zaczęła płakać, nawołując swoją rodzinę. Krzyczała, prosiła, błagała, by  jej nie zostawiali. Dopiero po paru chwilach usłyszała głos swojego brata, po czym jego ciepła dłoń wylądowała na ręce jego młodszej siostry. Pięć słów, które usłyszałam zaraz po wypadku zapamięta, na zawsze. 'Nigdy Cię nie opuszczę, siostrzyczko.'.

***

Wrzasnęłam głośno, oblana potem. W moim pokoju panował półmrok, a fakt, że miałam oczy zaklejone od łez wcale nie pomagał w rozjaśnieniu widzenia - właściwie tylko pogarszał sprawę o jakieś dwieście razy. Przetarłam oczy, starając się uspokoić dzikie walenie serca. Poważnie, gdyby nie fakt, że słuchałam na lekcjach biologii i wiem, że najważniejszy organ w ten sposób mi pomaga, byłabym święcie przekonana że próbuje mnie zabić i zmielić moje żebra na cholerną papkę kostną. Przeczesałam prawą dłonią mokre od potu włosy i wypuściłam spomiędzy spierzchniętych warg drżący oddech. Moja kołdra leżała pokopana w nogach łóżka, zwisając beznamiętnie z krawędzi mojego łóżka. Westchnęłam i przymknęłam lekko powieki. Spokojnie, Heather. Uspokajałam się, wyrównując bicie serca. Wdychaj spokój, wydychaj nerwy. To już było i nie wróci więcej.
- Tak samo jak moi rodzice. - Odezwałam się do lodowatej i przerażającej ciszy, która panowała w pokoju. Poczułam, jak łzy znów zbierają się w moich kanalikach łzowych i starałam się zrobić wszystko, byleby tylko nie pociekły po moich, zapewne zaczerwienionych polikach. Moje próby jednak zakończyły się fiaskiem - już po chwili miałam twarz mokrą od łez.
Położyłam się, na powrót zwijając się w precelka i kołysząc w pozycji sierocej, mocząc poduszkę kolejnymi hektolitrami łez. Nawet nie wiedziałam kiedy i jak, ale na mojej talii wylądowała czarna kupka sierści, prychając na mnie i miaucząc mi do ucha, wtulając swój mały, kulisty łebek w moje żebra. Podniosłam głowę i spojrzałam na telefon; na - zbyt jasnym jak na mój zaspany gust - wyświetlaczu pojawiła się piękna i zdecydowanie wczesna godzina, 6:30. Jęknęłam cicho i rzuciłam Iphone'm w poduszkę, głęboko w duszy mając nadzieję na to, że przedmiot zdechnie. Westchnęłam cicho, po czym dałam sobie samej mentalnego kopniaka w tyłek. Uniosłam prawą rękę i przeniosłam ją w okolicę swojej talii, łapiąc w dłoń Miauczącą Inteligętną Terapeutkę Od Spraw Koszmarów. Mała kocica nie miała więcej niż 10 miesięcy, a nazywała się Mitosk, od skrótu, który rozwinęłam wyżej. Mimo, że tak ją nazwałam, najczęściej zwracam się do niej Mała Mi albo po prostu Mi. Dlaczego mała? Ponieważ była ostatnią z miotu - mimo swojego wieku, niemal, dalej wyglądała jak kocię. Złapałam ją za jej tłuściutkie boczki i uniosłam do swojej twarzy; poczułam na nosie jej mokry, czarny nosek, a jej złote oczka spojrzały na mnie mądrze. Kociczka podniosła łapkę i położyła mi ją na policzku, a ja cmoknęłam ją w łepek, po czym ułożyłam ją wygodnie obok swojego ciała.
Mimo tego, że koszmar dalej dawał się we znaki z tyłu mojej głowy, zapadłam w, tym razem błogi sen, wsłuchując się w miarowe chrapanie Mi.

***

- Heather, na litość boską, powiedz tej swojej kotce, żeby nie błagała mnie o moje śniadanie. Nie będę dzielić się jedzeniem z żadną łajzą. - Westchnęłam zmęczona, słysząc po raz kolejny głos mojej ciotki, która burczała pod nosem, wyzywając moją Małą Mi. Odwróciłam się w jej stronę, unosząc znacząco brwi, na co ta spojrzała na mnie z typowym błyskiem w oku,, przynależnym tylko rodzinie Otrębskich/O'connor. - Oczywiście, oprócz Ciebie. - Dodała śpiewnym tonem, posyłając mi całusa w powietrzu. Wykręciłam oczami na jej denną uwagę, w duchu gratulując jej tego, że znalazła tak ciętą ripostę. Westchnęłam, cmokając cicho na swoją kotkę, która posłała ciotce ostatnie, smutne spojrzenie, po czym przydreptała do mnie szybko, łasząc się do moich nóg. Pochyliłam się, by zawiązać sznurówki, po czym uniosłam swoją kotkę na ręce i chwyciłam swoją torbę, która leżała na stojaku w holu. Spojrzałam na ciotkę, która dalej uśmiechała się do mnie z wielką dumą z tego, co przed chwilą powiedziała; ja za to w myślach zabiłam ją już po raz kolejny tego dnia. Położyłam swoją kotkę na domku do drapania, by zajęła się czymś pożytecznym, zamiast zajmowania się swoją masą i spojrzałam na ciotkę. 
- Rzeczywiście, bardzo śmieszne, aż boki zrywać - żachnęłam się, po raz kolejny wykręcając oczyma. Odgłos uderzania sztućcy o talerz umilkł gwałtownie, a ciotka spojrzała na mnie spod zmrużonych powiek.
- A Ciebie co ugryzło? - warknęła, patrząc na mnie jak na największego wroga. Byłam już odwrócona do drzwi wejściowych; ba, nawet już je otwierałam. Przystanęłam jednak, odwracając głowę lekko w stronę blondynki, która znów zaczęła swój wywód. - Ty mnie możesz obrażać i wyzywać kiedy chcesz, a jak ja raz powiem coś, co nie jest po Twojej myśli to od razu obraza majestatu Królowej Heather. - Fuknęła rozwścieczona, odsuwając krzesło z głośnym piskiem. Wzdrygnęłam się na ten dźwięk; nie wiem czemu, ale cholernie mi przypomniał pisk hamulca z mojego snu. Parada dreszczy przemaszerowała przez mój kręgosłup, wzbudzając we mnie nieprzyjemne spojrzenia; zawsze tak było, kiedy śnił mi się ten specjalistyczny, za bardzo realny sen. Spojrzałam na ciotkę kątem oka, przybierając najbardziej lodowaty i obojętny wyraz twarzy, na jaki było mnie aktualnie stać.
- Koszmary. - Odpowiedziałam prosto z mostu i wymaszerowałam z domu, trzaskając za sobą ostentacyjnie drzwiami. Ostatnie, co zobaczyłam w czeluści bezpiecznego mieszkania było zdziwione spojrzenie mojej prawnej opiekunki.

***

- Odbierz, odbierz! - Burknęłam do słuchawki, po raz kolejny wykręcając numer do Michała. Po raz chyba trzeci jedyne, co usłyszałam, była poczta głosowa i jej wkurwiający dźwięk. Abonament chwilowo niedostępny, prosimy spróbować później. - Pierdolony idioto, odbierz! - wydarłam się do słuchawki, zamykając za sobą bramę do padoku, na który przed chwilą wprowadziłam swoją klacz. Squaw spojrzała na mnie, jakby z mordem w oczach, ale posłałam jej tylko szybkiego całusa i odwróciłam się na pięcie.
- Też Cię kocham, siostrzyczko. - Usłyszałam w słuchawce głos swojego brata, trochę rozbawiony, trochę zdenerwowany, ale dalej dało się w nim wyczuć łagodność, z jaką zawsze mnie traktował. Uśmiechnęłam się łagodnie, czując, jak wspomnienie snu zmywa się ze mnie wraz z pierwszymi słowami brata. 
- Michael... - Wyjąkałam cicho, czując jak serce bije mi coraz szybciej ze szczęścia. Tak dawno go nie słyszałam, że niemal od razu oczy napełniły mi się łzami szczęścia. 
- Michał. I skoro gadasz ze mną, mów po polsku, cholerna brytyjko. - I cały czar prysł - typowy O'connor, przepraszam, Otrębski. Po prostu tak ma, że raz jest łagodny i kochany, a raz wyzywa i drwi bez przerwy. 
- Spierdalaj. Mówię jak mi się chce, z kim mi się chce i gdzie mi się chce. - Odburknęłam, osuszając szybko łzy. Nie chciałam płakać przez tego kochanego, ale i wrednego brata.
- Wedle uznania, Honolulu. - Odpowiedział mi rozbawiony. Usłyszałam warkot silnika, który przypomniał mi o śnie, Czy on rozmawiał ze mną przez telefon i prowadził? Usłyszałam pikanie i to, że silnik już się wyłącza, więc wywnioskowałam, że właśnie się zatrzymał. Mimo to, postanowiłam opieprzyć go za to przy następnej okazji, gdy spotkam go twarzą w twarz. 
- Heather. - Fuknęłam nieźle wkurzona, coraz mocniej stawiając kroki. Piach burzył się pod moimi stopami, tworząc wokół mnie istną sztorm z furią w roli oka cyklonu. - Nazywam się Heather, M i c h  a l e. Skoro ja muszę mówić Twoje imię po polsku, Ty musisz się zwracać do mnie po brytyjsku. I nigdy więcej nie mów do mnie Honolulu.
- W porządku, jak chcesz. - Westchnął zrezygnowany. Po drugiej stronie usłyszałam trzask, co świadczyło o tym, że właśnie wysiadł z auta. - Dzwonisz, bo masz jakąś sprawę, czy tak po prostu nie miałaś się na kim wyżyć? - Spytał szybko. Usłyszałam dzwonienie kluczy; musiał przełożyć telefon do ręku 
- Śnił mi się wypadek - powiedziałam prosto z mostu, ponownie starając się odgonić łzy. Po drugiej stronie wszystko ucichło - nawet kroki mojego brata przestały odbijać się w żwirze, byleby jak najbardziej przestać hałasować. Usłyszałam jego ciężkie westchnienie i wiedziałam, że zrozumiał i znów włączył się jego tryb wspaniałego brata.
- Oh, siostrzyczko... - Wyszeptał powoli, mówiąc do mnie jak do spłoszonego zwierzęcia. Przygryzłam lekko wargę, czując jak łzy napływają mi do oczu. Przystanęłam i oparłam się o gmach biurowy, dzięki czemu miałam wgląd na przystojniaka, który spoglądał na swojego konia - wygląda na to, że byli to Ci nowi, którzy mieli dzisiaj dołączyć do naszego wesołego, baraniego stadka. - Przyjadę jak tylko będę mógł...
- Że niby do tej Twojej osranej siostrzyczki mam jechać? Nie ma mowy. - Usłyszałam przytłumiony, piskliwy głos mojej pożal się Boże szwagierki - Bruny. Kobieta nie dość, że brzydka, to jeszcze głupia jak but, cholera, i z durnowatym imienie. Zawsze mnie nienawidziła, z resztą, z wzajemnością - Jeśli ja nie pojadę, a muszę Ci przysiąc, że ostatnie, na co mam, kurwa, ochotę to wyjazd do tej pipidówy, w której zamieszkała Twoja dziwkarska siostrzyczka, to i Ty nigdzie nie pojedziesz.
- Włącz na głośnik. - Powiedziałam, zaciskając palce na swoim telefonie. No przepraszam bardzo, ale żadna blond wywłoka nie będzie mnie obrażać.
- Heather... - Odezwał się Michał, jakby chciał mnie uspokoić, znaleźć słowa, które by mnie udobruchały. Ale takowe w żadnym wypadku nie istniały. A bynajmniej nie w przypadku Bruny. Dosłownie, jeśli wiecie, o co chodzi. 
- TERAZ. - Warknęłam wściekła. Usłyszałam jego zdruzgotane westchnięcie, a po chwili przez głośnik zaczęłam słyszeć więcej detali z drugiej strony.
- Oh, kochana, chciałaś ze mną porozmawiać? - Bruna zaświergotała uroczo, tak strasznie jadliwie, że zabolało mnie serce; przecież mogłybyśmy być największymi przyjaciółkami, a teraz jedyne na co mam ochotę to rozszarpać jej pierdolone gardło.
- Żebyś, kurwa, wiedziała. Mam parę spraw, i słuchaj uważnie, bo z Twoim tlenionym blondem i faktem, że jesteś idiotką, muszę Ci to przypomnieć. I nie przerywaj mi, bo, przysięgam, że kupię pierwszy lepszy lot do Polski i przylecę. A pamiętaj, że przede mną nie ma ucieczki. - Wywarczałam, dosłownie, jak wściekły wilk. Czułam tak wielkie zdenerwowanie, że nawet idealny widok na zgrabny tyłek jakiegoś nowego chłopaka w Amwell nie poprawił mi humoru. - Podpunkt A - pipidówą to jest ta Twoja obsrana wieś. Jak ona się zwie, Pizdowo? Oh, to by nawet pasowało, Jestem z Anglii, więc jestem angielką, jesteś z pizdowa, więc jesteś pizdą. Wredną pizdą. - Fuknęłam, przeczesując włosy. - Dodam, że osrane to są te Twoje obrzydliwe, rzadsze od kału mojego kota włosy. Czym Ty je myjesz, łajnem? Muszę przyznać, że nie tylko wyglądają jak gówno, ale i pachną jak one. Nawet teraz to czuję. - Burknęłam, coraz mocniej ściskając telefon w dłoni - był to wręcz cud, że urządzenie nie rozpadło się w mojej dłoni na pierdyliard kawałeczków. - Jeśli dobrze kojarzę, narzeczeństwo nie jest nie rozrywalne, więc stul dziób, tępa dzido, podobnie jak Ty i mój brat nie jesteście jedną postacią, więc, szczerze Ci mówię, mam wyjebane na to, czy chcesz jechać, czy nie. Michał jedzie i koniec. - Powiedziałam, już spokojniej. - I jeszcze raz powiesz, że jestem dziwkarska, a pokaże Michałowi to, co znalazłam w Twoim telefonie jak ostatni raz byłam w polsce. Może i chujowy ze mnie informatyk, ale z Ciebie jeszcze gorszy kodownik czy coś takiego, bo hasło 1234 nie jest zbyt oryginalne. Oh, zapomniałam, to hasło do rozłożenia Twoich nóg, nie? - Zadrwiłam pogardliwie. Po raz kolejny przeczesałam włosy swoją prawą ręką, po czym wyprostowałam się i odbiłam biodrem od płotka, o który się opierałam. - Do zobaczenia, Mickey! - Krzyknęłam szybko i rozłączyłam się, nim ktokolwiek z nich zdążył cokolwiek powiedzieć po moim wybuchu. Odetchnęłam szybko i ruszyłam żwawym krokiem w stronę tego nowego. Stał tam i stał, a ja po prostu potrzebowałam zaczepki, a skoro mam taką pod nosem, czemu nie skorzystać?
- Będziesz tu tak siedzieć przez cały czas? - Warknęłam, podchodząc do niego i do konia który spojrzał na mnie nie ufnie. Miałam ochotę na niego prychnąć jak Mi, ale nie jestem dzieckiem, prawda?
<Ash? XDD>
 To jest mowa Polska, jakby kto nie kminił, bo bądź co bądź ale skoro jesteśmy w Anglii to mówimy po angielsku.

Od Gabrielle CD. Cole'a

Brak komentarzy:
Bucefał jak to ogier, nie należał do koni spokojnych i leniwych. Wykorzystywał każdy możliwą okazję by popisywać się przed klaczami, albo przyśpieszać przy małym braku koncentracji z mojej strony. Dzisiaj nie zamierzał tego zmieniać.
Gdy Cole i Vida zaczęli wychodzić na prowadzenie, lekko docisnęłam łydkami konia, który z ogromną chęcią przeszedł do kłusa i podbiegł do swojej nowej koleżanki. Zarżał radośnie i szarpnął głową dając znać że chce więcej. Widać było że gniada klacz również była gotowa na dziki galop.
Akurat skręcaliśmy w dosyć obszerną i długą drogę więc zwróciłam się do Cole`a:
- Co powiesz na małe wyścigi do końca drogi? - spytałam i zaśmiałam się kiedy konie nastawiły w moją stronę uszy i prychnęły jakby popierając moją propozycję. Chłopak chyba też to zobaczył bo uśmiechnął się.
- Czemu nie.
Jak na znak, popuściłam wodzę Bucefałowi, rozluźniłam się i dałam znak żeby przyśpieszył. Ruszył z kopyta szybkim galopem i przez chwilę byliśmy na równi z Vidą. Ogier wysunął pysk do przodu chcąc jak najszybciej być z przodu. Ale klacz i chłopak nie byli łatwymi przeciwnikami. Dzielnie nie dawali się wyprzedzić więc kiedy wybiegliśmy z lasu na piękną polanę pełną promieni słonecznych galopowaliśmy łeb w łeb. Koniec drogi zbliżał się z każdą sekundą a my nie traciliśmy równowagi.
I nagle coś ją zaburzyło. Usłyszałam świst i brązowa plama niczym błyskawica przejechała nam drogę. Nie byłam gotowa na taki zbieg okoliczności. Rozpędzony Bucefał mimo sporej odwagi również się tego nie spodziewał. Zarżał i podniósł przednie kopyta do góry. Z całej siły odchyliłam się do przodu próbując przycisnąć go do ziemi, ale tyle wystarczyło bym ześlizgnęła się z siodła. Upadłam ciężko i poczułam nagły napływ bólu w okolicy ramienia. Ta trawa zdawała się być taka miękka... zapragnęłam leżeć tam przez całą wieczność. Albo chociaż kilka godzinek... 
Ale przerwał mi czyiś krzyk:
- Stóój!
Otworzyłam gwałtownie oczy i wstałam zataczając się jak pijana. Ujrzałam jak Cole na rozjuszonej Vidze trzyma za wodze araba, który już powoli się uspokajał jednak dalej widziałam białka jego oczu. Podeszłam do nich powoli chwiejąc się:
- Prr... już, spokój. - nie byłam pewna czy to właśnie powiedziałam bo z mojego gardła wydobyły się tylko jakieś mruki. Widząc mnie Bucefał zdołał się opanować więc powoli przyjęłam od chłopaka jego wodze.
- Dziękuję. - spojrzałam na niego z wdzięcznością. - Gdybyś go nie złapał pewnie musiałabym za nim latać po całym lesie.
- Nie ma za co. - zaśmiał się. - Ale powiem ci, całkiem silny ten twój koń.
Zaśmiałam się i powoli włożyłam nogę w strzemię po czym podskoczyłam i złapałam się za wodze. Dalej bolało mnie ramię ale kiedy je trochę rozruszałam było zdecydowanie lepiej. Poklepałam delikatnie spoconą szyję Bucefała.
- Co to było? - spytałam chłopaka.
- Jakieś sarnopodobne. - wzruszył ramionami. - Wracamy?
- A to niby dlaczego? - udałam oburzoną. - Myślisz, że jak spadnę przez jakiegoś głupiego jelonka to zemdleje na miejscu i już nie wstanę?
- No, na taką wyglądałaś. - uśmiechnął się.

<Cole? ;P>

Giselle Dillon Dujardin

Brak komentarzy:
Giselle Dillon Dujardin
Data urodzenia: 17.06.1997
Koń: Classic Goldrush

Od Aviany CD. Cole'a

Brak komentarzy:
Niedawno ojciec kupił nam mieszkanie w Amwell. Uznał, że źle nam robi gwar miasta i coraz bardziej myślimy o śmierci matki. Gdyby tylko jemu zmarła matka po 10 latach życia... Tak mało o niej wiedziałam. Po przyjeździe wściekle trzasnęłam drzwiami mojego nowego pokoju i płakałam w poduszkę. Po godzinie Jace postanowił przekazać mi informację o tym że Hesperos już jest w stajni i warto by było żebym się nim zajęła. Szybko się przebrałam i pobiegłam na przystanek autobusowy. Jace musiał jechać do klinki więc nie mógł mnie zawieźć, a Kyle już nie raz zostawał sam z Nitą, czyli naszą kotką Syjamską. Po półgodzinnym opóźnieniu autobus raczył się zjawić. Chwilę potem biegłam przez wspaniałe i zadbane, budynki stajni. Dość szybko odnalazłam boks podpisany imieniem mojego wałacha. 
- Hej mały - powiedziałam łagodnie i pogłaskałam go po pysku.
Zarżał przyjaźnie i wlepił we mnie te swoje wielkie, czarne oczy. Postanowiłam zrobić rozeznanie terenu i poszłam do siodlarni. Nawet nie było tak ciężko ją znaleźć. Osiodłałam Hesperosa z lekką frustracją patrząc jak wypuszcza powietrze. 
- Hesperos! Przestań - zawołałam do niego na co tylko potrząsnął grzywą.

***

Wyprowadziłam go na dziedziniec i wsiadłam na jego grzbiet. Ruszyłam wolnym kłusem ku drzewom. Przez kilka godzin błąkałam się pomiędzy drzewami aż stwierdziłam że nie znam drogi powrotnej.
-Wiesz gdzie jechać? - skierowałam pytanie do konia na co on prychnął.
-Rozumiem że nie - mruknęłam i pojechałam dalej.
Po jakiejś godzinie trafiłam na chłopaka jadącego na ślicznej kasztance. Przyjrzałam mu się i stwierdziłam że na pewno zna drogę do stajni.
-Hej. Jestem Aviana. Znasz może drogę do stajni? Jestem nowa i chyba nieco zabłądziliśmy... Z Hesperosem - uśmiechnęłam się na ostatnie słowa.
-Ja jestem Cole. Właśnie miałem wracać, więc możesz jechać ze mną - odparł chłopak z szelmowskim uśmiechem.

***

- Dziękuję. Inaczej pewnie bym musiała spać w lesie - zaśmiałam się.
Chłopak pokiwał głową i także się zaśmiał. Wieczorem wróciłam do domu. Wykąpałam się i przebrałam w moją ukochaną piżamę, pikachu. Ułożyłam się na łóżku i zaczęłam czytać "Zaklinacza koni". Nawet nie wiedziałam kiedy zasnęłam.

***

Rano obudził mnie Kyle, zbiegając po schodach. Zerknęłam na zegar. 8 rano. Westchnęłam i po ubraniu się zeszłam na śniadanie. 

***

W stajni panował niesamowity gwar. Każdy z właścicieli jakiegoś z koni postanowił akurat dzisiaj sie nim zająć. Westchnęłam i zabrałam się do czyszczenia kopyt Hesperosa. Dzisiaj pójdę z nim tylko na lonżę. Wyprowadziłam go z boksu i odszukałam lonżownik. Był tam Cole. Ćwiczył z Vidą. Kiedy skończył posłałam mu lekki uśmiech. Podszedł do bramki. 
- Chcesz z nią poćwiczyć? - zapytał.
- Tak. Nie ma co jechać w teren bo wszyscy inni to pewnie zrobią - odparłam. 
Cole kiwnął głową i wyprowadził klacz.

<Cole?>

Od Eden CD. Aspen

Brak komentarzy:
Pchanie się w szpony śmierci na rzecz zdobycia jednego z wielu pikselowych stworków, którym można by było poszczycić się wśród zapalonych graczy, to jest zazwyczaj gimnazjalistów - czyn karygodny, niedopuszczalny, kompletnie nieodpowiedzialny! I jakże bardzo typowy dla mnie, młodej panienki Munro, na okrągło szukającej przygód. Ale, ale! Nie jestem dzieciakiem, który łyka każdą podaną bujdę jak młody pelikan. Oj, nie. Przypominam raczej niewiernego Tomasza, który nie wierzy, dopóki sam nie zobaczy.
W każdym razie, Pikachu oddalony o niewielką odległość doprowadził nas obydwie do istnego szaleństwa, przyćmiewając umysły i nie pozwalając na racjonalne myślenie. Dopiero w obliczu strachu udało mi się otrzeźwieć. Niestety, było za późno na wycofanie. Wiedziałam, że moja z lekka niespełna umysłu towarzyszka nie przepuści okazji na zdobycie myszopodobnej wirtualnej kupki sierści, ciskającej piorunami na zawołanie.
- Nie wydaje mi się, że to dobry pomysł, Aspen - mruknęłam, zeskakując z grzbietu Liona i prowadząc za wodze ku wejściu do budynku. Skrzypiąca brama nijak nie zachęciła mnie do dalszej wędrówki, jednakże najwidoczniej Haynes nie zniechęciły nawet prawdopodobnie grasujące po okolicy zjawy. Uwiązałam konia przy wystającym ze ściany pręcie, pokrytym od dawna rdzą.
- A co, pękasz? - spytała z cwanym uśmiechem, idąc w moje ślady. Konie nie przejmowały się szczególnie sytuacją, która zaś mnie rozsadzała od środka jak najprawdziwszy granat. Zerknęłam na szatynkę spod byka, żując własną wargę w nerwach. - Tak też myślałam, tchóóó...
- Zgoda. Okej, wchodzimy. Ale jak cię dorwie jakaś zmora po psycholu stąd to mi nie płacz. Och, no tak, nie będziesz miała szansy na łzy, bo pewnie cię rozszarpie i zostawi w najciemniejszym kącie tego gmachu. Zeżrą cię robale. Wszystkie te glizdy będą po tobie łazić. - Zaśmiałam się pod nosem, zupełnie jakbym była jedną z pacjentek szpitala psychiatrycznego. Wbrew pozorom moja psychika nie była na tyle spaczona, by zamykać mnie w izolatce, wcześniej unieszkodliwiając za pomocą kaftana.
Aspen wyglądała, jakby przez chwilę zwątpiła we własne możliwości. Zaraz potem odzyskała wolę walki i ruszyła dzielnie niczym lwica przed siebie. Stanęła przed drzwiami, a ja rozpoczęłam modlitwę, by były zamknięte lub chociażby na tyle wytrzymałe, by ta diwa nie dała rady ich odblokować. Niestety, dopadła je starość, przez co stały się nietrwałe, więc ręce młodej Haynes uporały się z nimi błyskawicznie. Skrzypnęły, trzasnęły i jęcząc jak dusza z zaświatów otwarły się przed nami. Smuga światła przecięła podłogę, rozświetlając nieco opustoszały korytarz. Po poplamionej substancjami nieznanego pochodzenia podłodze walały się przedmioty codziennego użytku - łyżki, grzebienie, skarpety. Natychmiast dotarła do mnie specyficzna woń, coś na kształt stęchlizny zmiksowanej z rozkładającym się ciałem. Wstrząsnęły mną torsje, dlatego przyłożyłam dłoń do ust i przymknęłam oczy, próbując jakoś uporać się z mdłościami i rosnącym przerażeniem.
- Panie przodem - wydukałam, nie mając najmniejszej ochoty na odwiedzenie tutejszego opuszczonego psychiatryka. Bóg jeden wiedział, co czyhało wewnątrz. Może jakiś niedobitek właśnie ostrzył sobie na nas kły?
Aspen, w pierwszej kolejności prychnąwszy i nazwawszy mnie tchórzliwym kurczakiem, weszła powolnym krokiem do środka, odchylając całkowicie drzwi. Podążyłam zaraz za nią, splatając swoje rozedrgane dłonie.
- Nie podoba mi się tutaj. Spierdalajmy stąd, dopóki jeszcze możemy - uznałam, wodząc wzrokiem po ścianach z niechlujnie przyklejonymi tapetami o mdłej barwie, miejscami brutalnie zerwanymi i zwisającymi bezczynnie. 
- Przestań panikować. Przyszłam tu po mojego pokemona. I żadna głupia rudera mi w tym nie przeszkodzi. Tylko małe dzieci wierzą w takie coś jak duchy, one nawet nie...
Nim zdążyła dokończyć, drzwi zatrzasnęły się za nami z łoskotem. Serce podskoczyło mi do gardła, owłosienie na ciele stanęło dęba, a w moich ramionach znikąd pojawiła się Haynes z głuchym krzykiem. Wtuliła się we mnie, cała rozdygotana. Nawet nie zauważyłam, kiedy wybiła się w powietrze, a tym bardziej - kiedy ją złapałam.
- Jesteś pewna, pączusiu? - spytałam szeptem, pochylając się ku niej na tyle blisko, że mogłam dostrzec każdy włosek jej brwi, które ewidentnie przyciemniała specjalnym pudrem. Mój wzrok przesunął się po całej twarzy nastolatki, zatrzymując na jej pełnych ustach. Stop, Eden - pomyślałam, ganiąc się za własną ciekawość i snucie podejrzeń, jak mogłaby zareagować na ewentualny pocałunek.
- Co? - Powoli uchyliła powieki, dzięki czemu nasze spojrzenia się skrzyżowały. Miała fascynującą barwę oczu. Niby powszechnie spotykana, a jednak wręcz urzekająca. Posłałam jej niepewny uśmiech i niezauważalnie wzruszyłam barkami. Zerwała się jak dzikie zwierzę i zeskoczyła z moich ramion, otrzepując się z niewidzialnych pyłków, które miałyby osiąść na jej skórze. - Nie boję się - zapewniła, zadzierając wysoko głowę.
- Oczywiście. - Pokręciłam łepetyną i ruszyłam przed siebie bez zbędnych wyjaśnień. Zatrzaśnięte za nami drzwi i tak do niczego by się nie przydały. Ich konstrukcja nie pozwalała na wydostanie się tą samą drogą, którą się przybyło bez odpowiedniego podejścia. Być może ze względu na pacjentów, niegdyś tu mieszkających. - Idziesz czy czekasz, aż ten pan obok ciebie cię dorwie? - spytałam, chichocząc cicho pod nosem.
Z głuchym piskiem dobiegła do mnie, oglądając się przez ramię. Zaraz potem poczułam jej drobną pięść na ramieniu, kiedy wymierzyła mi cios w odpowiedzi na mój nieodpowiedni żart. Nie odezwała się jednak. Ani nie oddaliła ni o milimetr, kiedy przemierzałyśmy korytarz.
- Ciekawe, dlaczego tu tak martwo - wymamrotałam pod nosem sama do siebie. Choć rok 1920 mówił sam za siebie, ja wciąż snułam domysły, dlaczego szpital już nie funkcjonował. Podrapałam się po karku, czując powiew chłodu.
- Eden... Eden, co to jest? - wyszeptała nagle, wyrywając mnie z przemyśleń. Podążyłam za jej palcem, wypatrzonym w absolutnym mroku. Zmrużyłam oczy, wytężając wzrok do granic możliwości i zbladłam gwałtownie, dostrzegając parę złocisto-zielonych ślepi pozbawionych źrenic, wpatrujących się w nas.
Bez odpowiedzi chwyciłam dłoń Aspen, powoli wycofując się w tył. Właściciel ślepi prawdopodobnie nie zdołał nas dostrzec, aczkolwiek poruszył się w ciemności. Błądziłam wzrokiem po otoczeniu, szukając prowizorycznego schronienia, jednakże nic nie przypominało nawet w najmniejszym stopniu drobnej skrytki dla naszej dwójki. Desperacko wcisnęłam się razem z dziewczyną pomiędzy dwa spróchniałe regały. Mimo naszych szczupłych sylwetek, było dosyć ciasno. Rozległo się powolne skrzypnięcie podłogi, dobiegające z okolic, w których do niedawna przebywał nasz nieznajomy towarzysz. Haynes wydała z siebie zduszony pisk, więc moja dłoń szybko przemknęła po jej ciele i usadowiła się na jej ustach.
- Ciii - syknęłam jej do ucha, niemalże niesłyszalnie. Niespecjalnie miałam ochotę umierać przez jej zachcianki. Właśnie, nawet nie wiedziałam, gdzie podział się jej smartfon, ale coś czuję, że wylądował na podłodze, kiedy wskoczyła mi w ramiona w przypływie strachu. Drugą rękę owinęłam wokół jej talii, czekając na nadchodzącą przyszłość.

Aspen? Długo czekałaś, wiem, ale miałam leciutkie... problemy.

Od Cole'a CD. Gabrielle

Brak komentarzy:
Wtuliłem twarz w poduszkę. Było mi zimno. Pewnie dlatego, iż w nocy kołdra zsunęła się z łóżka na podłogę, a do tego do środka dostał się dość chłodny podmuch wiatru. Pewnie z uchylonego okna, które było otwarte przez noc. Pastelowe światło dostało się do środka wnętrza. Zwiesiłem nogi z łóżka. Zegar wskazuje 6:25. Kto normalny tak wcześnie wstaje? Wiedziałem, że już nie zmrużę oka. A na dodatek burczało mi w brzuchu. Wstałem i powędrowałem jak najciszej do drzwi, po drodze zabierając ze sobą rzeczy potrzebne do stajni.

Zszedłem na dół. Gotowy do drogi. Wszyscy jeszcze spali. Zjadłem śniadanie i wyszedłem z domu. Na rowerze kierowałem się drogą wprost do stajni.

~*~

Wszedłem leniwym krokiem do budynku. Zerknąłem na zegarek. Była 6:56. Gdzieś dalej mignęły mi dwie sylwetki innych osób. Udałem się prosto do siodlarni. Wziąłem osprzęt Vidy i ruszyłem z nim do jej boksu. Stanąłem przed drzwiami do boksu. Klacz stała na drugim końcu z przymrożonymi oczami. Nie spała. Odłożyłem osprzęt niedaleko boksu i cicho wszedłem do środka. Vida podniosła łeb i spojrzała na mnie, wydając dodatkowo cichy pomruk. Uśmiechnąłem się pod nosem i pogłaskałam klacz po pysku. Nie chciało mi się jej wyprowadzać więc wyczyściłem i osiodłałem samicę w boksie.
Po skończonej pielęgnacji i przygotowaniu konia do jazdy wyszedłem z nią na zewnątrz. Vida zdążyła się rozbudzić i na powrót, tak jak co dzień, tryskała z niej energia. Postanowiłem, że udam się na plac i poćwiczę trochę jazdę płaską. Dawno tego nie robiliśmy, a od małej przerwy w sokach nic się jej nie stanie. Klacz ruszyła ochoczym krokiem przed siebie. Płac był pusty. Godzina mówiła sama za siebie. Wjeżdżając na płac ponagliłem Vidę do kłusa, na co bez wahania zareagowała i przeszła do odpowiedniego chodu. Porobiłem z nią parę ósemek, kilka serpentyn i przede wszystkim lotną zmianę nogi. Potem przeszliśmy do wolt. Ćwiczyłem na klaczy wolty od kilku minut, a przy płocie pojawiła się jakaś dziewczyna na grzbiecie konia. Zapewne swojego, bo nie był to koń szkółkowy z tego co kojarzyłem. Jednakże samej dziewczyny nie znałem. Najprawdopodobniej była nowa.
- Można? - spytała.
Zatrzymałem klacz i oddałem jej więcej wodzy, aby na chwile się rozluźniła. Niedługo i tak chciałem kończyć, bo Vida zdecydowanie nie jest mistrzynią jazdy płaskiej. Ja w sumie też lepiej czuje się w skokach.
- Jasne - odparłem z lekkim uśmiechem
Dziewczyna przedstawiła się. Ja nie pozostałem winny. Po chwili ciszy ruszyłem dalej, bo Gabrielle, jak się okazało, nie miała już nic do powiedzenia. Sama potem ruszyła swojego konia i zaczęła wykonywać z nim ćwiczenia. Po około 15 minutach postanowiłem już skończyć. Jednak wychodząc, Gabrielle miała inną propozycję.
- Cole? - spytała dość nieśmiało. - Może miałbyś chęć pokazać mi tereny? U mnie nie było tak zielono- zaśmiała się
Vida nie była bardzo zmęczona i spocona. A widać było, że mały teren po treningu jej się spodoba.
Dziewczyna dalej czekała na moją odpowiedź. Przytaknąłem po krótkiej chwili namysłu. Opuściliśmy nasze miejsce ćwiczeń.
- Możemy pojechać ścieżką przez las. Gdy dojedziemy na jego skraj będzie można zobaczyć Little Amwell.
Dziewczyna uśmiechnęła się nieśmiało i przytaknęła. Skierowaliśmy nasze konie w stronę lasu, który powoli przestał emanować swoją intensywnie soczystą zielenią i zmieniać barwy. Jechaliśmy wydeptaną i dosyć szeroką ścieżką. Nasze konie spokojnie mieściły się obok siebie. Zauważyłem, że ogier Gabrielle był czystej krwi arabem. Bardzo żywy i pewnie uparty. Jak większość arabów - temperamentny. Jechaliśmy już od dłuższej chwili w ciszy. Zerknąłem na dziewczynę. Wydawała się zamyślona. Koń na którego grzbiecie siedziała chyba wyczuł, że nie jest skoncentrowana i ruszył szybszym, żwawszym stępem. Vida lekko szarpnęła za wodze, chcąc dogonić nowego towarzysza. Pozwoliłem jej na to, tym samym od razu dając jej sygnał aby przeszła do kłusa. Nie sprawiło jej to większych problemów i płynnie przeszła do szybszego chodu. Wyminęliśmy spokojnie Gabrielle, która wróciła już na ziemię i spojrzała na mnie, na oddalającej się Vidzie. Zerknąłem przez ramię i zobaczyłem araba płynnie biegnącego ku nam.

<Gabrielle? Możesz rozwinąć akcję :3 >


Szablon dostosowany do przeglądarki internetowej Google Chrome. ©Agata | WS | x x.