Popatrzyłam się na chłopaka. Kimkolwiek był, musiał być tu nowy, bo pierwszy raz go widziałam. I powiedziała, że nie miał zielonego pojęcia o koniach, a przynajmniej tak wyglądał.
– To Twój koń? – zapytałam ze zdziwieniem.
– Tak jakby… – burknął. Izabelowata klacz popatrzyła na mnie swoimi pełnymi mądrości oczami.
– Co masz zamiar z nią robić?
Tak naprawdę miałam wielka chęć wskoczenia na jego klacz i pogalopowania w teren. Jednak widząc niezdecydowane oczychłopakaa i sierść klaczy całą zaklejoną od brudu powiedziałam:
– Wyczyść ją!
– Świetnie, tylko jak mam to zrobić? – powiedział rozdrażnionym głosem. Podeszłam do pojemnika na szczotki i podałam mu jedną.
– Masz, wyczyść jej sierść – mruknęłam. Chłopak zaczął delikatnymi ruchami czyścić konia. I wtedy dostałam histerycznego ataku śmiechu.
– Co Ci się stało? – popatrzył na mnie jak na wariata, ale wyrwałam mu szczotkę z ręki i pokazałam, jak się to robi.
– Trochę mocniej. Tak w ogóle to jestem Naomi.
– Igor – na jego twarzy przez chwilę pojawił się uśmiech. Musiałam powiedzieć, że całkiem dobrze radził sobie jak na pierwsze czyszczenie. A co do klaczy, nosiła wdzięczne imię Viva la vida, co wynikało z tabliczki na jej boksie. Kiedy Vivi lśniła czystością, podeszłam do siodlarni i przyniosłamsiodło.
– Skąd masz tą klacz? Nikt nie sprzedałby jej komuś, kto w sprawach koni jest zielony – zapytałam, po czym poprawiłam czaprak na grzbiecie konia.
– Nie kupiłem jej, nie chcę się nią zajmować. To zresztą nie mój rumak – bąknął niechętnie Igor.
– To po co robisz? Nie Twój koń, nie twój obowiązek. Jeśli jeszcze nie chcesz opiekować się tą klaczą…
– To koń mojej kochanej siostruni, wyjechała na studia. Oczywiście go nie sprzeda, bo jeszcze nie będzie miała czym jeździć. No i oczywiście to właśnie ja muszę się nim opiekować, jakbym był idealnym wyborem, człowiekiem, który choć trochę zna się na jeździectwie. Teraz, zamiast robić coś przyjemniejszego, muszę stać tu i czyścić jakąś klacz.
– Keep calm, Igor! Jestem pewna, że nie długo ją polubisz – właśnie podciagnęłam popręg u Vivy, poklepałam ją po boku i była gotowa, żeby wyjść na jazdę – Może pojedziesz ze mną na przejażdżkę?
– Ja? Ja nawet na konia ledwo wsiądę, jak mam pojechać na niej gdziekolwiek? Poza tym to nie moja klacz, nie mam zamiaru jeździć, póki nie muszę – wybuchnął Igor.
– Pójdę po swojego wierzchowca – rzuciłam szybko i nie wzracając uwagi na jego odpowiedź poszłam po Ozzyego. Na szczęście byłam jasnowidzem i zdążyłam go wcześniej wyczyścić. Po chwili wróciłam do chłopaka, trzymając kucyka za kantar.
– Ten konik to twój wierzchowiec? Spodziewałem się czegoś lepszego – palnął zlośliwie, ale pożałował.
– Tak? Ta Twoja nędzna klacz nie nadaje się nawet do szkółki! Szczerze Ci wspóczuję, że musisz się nią zajmować… – odcięłam się - możesz obrażać wszystkich i wszystko bez zarzutów, z wyjątkiem mnie i mojego konia.
– Ok, ok… to miał być żart.
– Jedziesz, czy nie? – skończyłam temat. Zresztą nie miałam zamiaru dłużej czekać.
– Masz zamiar pojechać nie zakładając siodła i ogłowia?
– Jadę na cordeo, jeśli nie widzisz. To mi w zupełności wystarczy.
– Jasne. Powiesz mi przynajmniej, jak się kieruje koniem?
– Prawo – ciągniesz prawą wodzę, lewo- lewą wodzę. Ruszasz przyciskając łydki do boków konia, zatrzymujesz ciągnąc obiema wodzami. Proste, prawda?
Po chwili już w siodle zagłębialiśmy się w las. My, to znaczy ja, Ozzy, Viva i Igor. Co do tego ostatniego to jak na pierwszą jazdę znakomicie sobie radził. Oczywiście jechaliśmy tylko stępem. Minęło już dobre pół godziny, zaczęło mi się naprawdę nudzić, choć czasami próbowałam przejść do kłusa. To uśpiło moją czujność. Nagle niespodziewanie pojawiła się siatka, której konie na pewno nie planowały. Mój kucyk zacwałował w las, a ja ledwo utrzymałam się na jego grzbiecie. I właściwie obeszło by się bez wpadki, gdyby nie to, że Ozzy na moje nieszczęście pędził cwałem właśnie na wielki wykrot. Nie zatrzymał się jednak przed przeszkodą. Przez chwile mogłam sobie wyobrazić, że mój kucyk rzeczywiście ma skrzydła, ale nie przed tym, co za chwilę nastąpi. Na kolejne nieszczęście za wykrotem było błoto, które podczas lądowania prysnęło mi prosto w oczy. To dla mojego zmysłu równowagi było już za dużo. Znowu usłyszałam „Plask” i poczułam, że właśnie wpadłam w coś lepkiego.
Nie straciłam przytomności, bo podłoże świetnie zamortyzowało mój upadek, ale z to byłam cala uwalona w błocie.
„O czym Ty myślisz, przecież Ozzy mógł się poślizgnąć i złamać sobie nogę!” – krzyknęłam w myślach. Otworzyłam oczy i zobaczyłam Ozzyego stojącego przy mnie, bez większych urazów. Szepnęłam do konika:
– Ozzi, żyjesz?
<Igor? To już lepsze niż nic ;)>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz