+

Archiwum

Etykiety

Aleksandra (2) Alexandra (2) Allijay (2) Amelia (11) Ashley (9) Ashton (2) Aspen (6) Astrid (2) Aviana (1) Carmen (7) Carter (2) Cole (7) Cruz (1) Damien (2) Daniel (16) Delfina (2) Dezydery (1) Eden (3) Eleonora (2) Elizabeth (2) Gabrielle (3) Giselle (2) Gwen (3) Harry (3) Heather (6) Igor (1) Iris (1) Jack (2) Jean (1) Josephine (2) Leo (2) Liam (1) Luke (1) Maxine (3) Naomi (1) Naomi Sullivan (1) Nowa postać (50) Olivier (2) Raven (1) Rebeca (1) Skylar (1) Sophie (2) Steven (1) Thomas (2) William (1)

Popularne posty

sie
31
2016

Od Amelii CD. Daniela

Brak komentarzy:
- W szatni w ostatniej półce od ściany są śpiwory. – Och, no tak, najlepsza metoda na konstruktywny dialog – zmiana tematu przy każdej nieścisłości. – Nie wiem czy planujesz iść dziś spać, ale ja tak, bo mam jutro rano trening – dodał na koniec, po czym zostawił mnie na korytarzu, a samemu wchodząc do pomieszczenia obok.
Chwilę miotałam się pomiędzy ruszeniem w ślad za nim, a ucieczką na drugi koniec stajni, jednak koniec końców, wyjątkowo, posłuchałam rozsądku i weszłam do szatni zaraz za Danielem. Szybko pokonałam odległość dzielącą mnie od szafek na drugim końcu pokoju, przyświecając sobie telefonem, wydobyłam z jednej z półek śpiwór, po czym bez słowa wyminęłam Herringa i wyszłam z powrotem na korytarz, powstrzymując się od trzaśnięcia drzwiami. W końcu, nasze spory to jedno, ale komfort koni to całkiem inna kwestia i nie zamierzałam zakłócać ich spokoju przez nasze bezsensowne wojny.
Tak, przyznałam to – nasze wieczne kłótnie były kompletnie bez sensu, jednak nie mogłam nic poradzić na to, że wydawały się po prostu… Prawidłowe. Gdy tylko widziałam Daniela, ciśnienie automatycznie podskakiwało mi do niebotycznych rozmiarów, a zęby zaczynały zgrzytać same z siebie. Działał na mnie jak płachta na byka. Tak jak byk wbiegał w cholerną szmatę, tak ja miałam ochotę z całej siły wpierdolić Herringowi w tą jego zasraną twarzyczkę.
Przystanęłam na środku korytarza, by dla uspokojenia zszarganych nerwów wziąć kilka głębszych wdechów. Dopiero kiedy poczułam, że krew przestała buzować w moich żyłach, ruszyłam dalej w nie do końca znanym mi kierunku. Cel swojej „podróży” poznałam w momencie, kiedy już do niego dotarłam. Wtedy też okazało się, że nogi same poniosły mnie wprost na wyłożone sianem poddasze. W zasadzie był to bardzo dobry wybór. Tam przynajmniej miałam niemal stuprocentową pewność, że Daniel nie postanowi zakłócić mojego spokoju. W końcu, na dole do jego dyspozycji były przecież dwie kanapy – jedna w siodlarni, druga w szatni. Dlaczego więc miałby kłopotać się i wchodzić aż na zatęchłe, niestabilne i trzeszczące z każdej strony poddasze? Przecież jedynie ja byłam na tyle głupia, by posunąć się do tak drastycznych środków, byleby tylko nie musieć oglądać jego twarzy.
Ponownie wzięłam głęboki oddech, tym razem nie po to, żeby się uspokoić, a w celu zatrzymania cisnących się do oczu łez. Co to, to nie. Nie zamierzałam ryczeć. Nie tam i nie w tamtym momencie. Mimo że broda z każdą chwilą drżała coraz bardziej, a oczy stawały się coraz bardziej wilgotne, nie zamierzałam się rozryczeć. Może i Daniel wkurwiał mnie na każdym kroku, może i utknęłam sama jak palec na chwiejnym strychu, gdzie efekty burzy dawały się we znaki dziesięć razy mocniej niż na dole, w dodatku w kompletnej ciemności, jednak mimo wszystko nie zamierzałam ryczeć.
I powtarzałam sobie to aż do momentu, w którym, rzecz jasna, nie wytrzymałam i popłakałam się jak cholerne dziecko. Nie tyle ze złości, nawet nie ze strachu, który, nie ma co ukrywać, wzbudzała we mnie szalejąca naokoło burza, co po prostu z wyjątkowo irytującego poczucia bezradności. Bo w końcu, co mogłam zrobić? Nie było nawet opcji, żebym dzwoniła po ojca, kiedy na dworze panowała taka zawierucha, szczególnie, że miałam wrócić z Heather, która, o zgrozo, zostawiła mnie na pastwę losu, a na dół zejść nie mogłam. A właściwie mogłam, tylko nie pozwalała mi na to moja przerośnięta duma.
Takim właśnie sposobem skończyłam, przecierając mokre policzki i wsuwając się w ciepły śpiwór. Po raz ostatni sprawdziłam godzinę, by przekonać się, że na zegarku widniała już dwudziesta druga trzydzieści trzy, po czym wtulając się mocniej w śliski materiał, zamknęłam oczy, mając nadzieję, że sen przyjdzie jak najszybciej.
Niestety, nic z tego nie wyszło. Koniec końców przewracałam się z boku na bok przez następną godzinę, bo co rusz coś mi nie pasowało. To jedno miejsce okazywało się twardsze od drugiego, to zaczynał mnie boleć nadwyrężony bark, to deski skrzypiały, przyprawiając mnie o gęsią skórkę, to niebo przecinał cholerny piorun, mrożąc mi krew w żyłach. Śmieszne, nie tak wyobrażałam sobie noc w stajni, będąc młodszą. Zawsze marzyłam, że kiedyś wraz z moimi super przyjaciółkami (które planowałam poznać, ale coś mi nie wyszło) zorganizujemy niezapomniane nocowanie na słomie, przegadamy całą noc, a następnego dnia od rana do wieczora pojeździmy na szkółkowych konikach, które wtedy postrzegałam jako światowe czempiony z perfekcyjnym rodowodem. Dopiero kiedy podrosłam, zrozumiałam, że moje marzenia nijak nie mają się do rzeczywistości i, całe szczęście, poszły w odstawkę. Gdyby tak się nie stało, zapewne nadal tkwiłabym w pierwszym lepszym ośrodku jeździeckim na obrzeżach Londynu, gdzie wychudzone szkapy spędzały siedem godzin dziennie w rekreacji.
Kolejny grzmot po raz kolejny wyrwał mnie z moich, jakże barwnych, rozmyślań, sprawiając, że zwinęłam się w kulkę, marząc jedynie, by cały ten armagedon dobiegł wreszcie końca. Niestety, jak na razie wszystko wskazywało na to, że cholernym fuksem zarówno ja, jak i Daniel, znaleźliśmy się w samym epicentrum przyrodniczej masakry.
Jęknęłam z niezadowolenia, gdy deski ponownie zaskrzypiały. Zakryłam uszy i zamknęłam oczy mocniej niż dotychczas, pragnąc jedynie na chwilę odciąć się od otaczającego mnie gówna. Niestety, nic z tego nie wyszło. A jakby tego było mało, odnosiłam wrażenie, że zgrzyty zamiast ustawać, coraz bardziej narastały. Coś zdecydowanie było nie tak. Zmarszczyłam brwi, uniosłam lekko powieki, rozglądając się wokoło, mając złudną nadzieję, że cokolwiek zobaczę w tej nieprzeniknionej ciemności, i dopiero wtedy odsłoniłam uszy. I również wtedy dotarło do mnie, że narastające z każdą sekundą skrzypienie desek nie było jedynie wytworem mojej wyobraźni.
Bijąc się z własnymi myślami, z sercem walącym tak mocno, jakby chciało wyrwać się z piersi, powoli odwróciłam głowę, by…
- Ja pierdolę! – wykrzyknęłam, gdy dosłownie kilkanaście centymetrów dalej w mroku dostrzegłam parę butów. Zerwałam się jak oparzona do pozycji siedzącej i czym prędzej odblokowałam ukryty w odmętach śpiwora telefon, by rzucić choć trochę światła na postać, oczywiście, Daniela. – Kurwa, czy ty chcesz, żebym zeszła na zawał? Do końca cię pojebało, koleś, przysięgam! – wykrzyknęłam, zginając się wpół i chowając głowę między kolanami. Mogłabym przysiąc, że pierwszy raz w życiu wystraszyłam się czegoś aż tak bardzo. I równocześnie, dałabym sobie rękę uciąć, że w uszach (i na nerwach) grał mi stłumiony, niezwykle irytujący chichot Herringa, którego w tamtej chwili miałam ochotę ukatrupić bardziej niż zwykle.

Daniel? c:

Od Harry'ego CD. Aspen

Brak komentarzy:
- Czy plac jest już wolny? – zapytałem przyjaźnie stojące obok dziewczyny. A raczej tej najładniejszej, dosiadającej kucyka. Czemu do cholery ona jeździła na kucyku?
CHALK!!!
Ktoś tu chyba jest zazdrosny. Ten zjebany koń spłoszył się przelatującego obok ptaszka i wystrzelił wgłąb ujeżdżalni jak z wystrzelony z procy. Co za tym idzie? Spłoszył kucyka, którego dosiadała dziewczyna, a ta, chwilowo zwracając na mnie uwagę, nie zdążyła przygotować się do pięknego baranka i poleciała do przodu jak kamień z maszyny oblężniczej.
- Dziękuję, stary – mruknąłem pod nosem i, jak to ratownik, olałem konie i podbiegłem do poszkodowanej. Pozostałe dziewczyny zajęły się naszymi wierzchowcami.
- Hmm… Jak widać teraz już tak – powiedziała i roześmiała się. Wstała gwałtownie i spróbowała się otrzepać, jednak lewa noga się pod nią ugięła. Złapałem ją pod ramię i poprowadziłem na ławkę.
- Masz szczęście, że jestem ratownikiem – również się roześmiałem. – Jestem Harry.
- Aspen – powiedziała i usiadła. Skrzywiła się, kiedy ściągnąłem buta oraz skarpetkę. Kostka niewątpliwie skręcona.
- No to masz dwutygodniową przerwę od jazdy, As – pokręciłem głową i przeczesałem włosy.  – Czekaj, skoczę do karetki.
Pobiegłem do mojego Porshe i wyciągnąłem z przedziału medycznego apteczkę opatrunkową i tą z lekami. Po chwili wróciłem do dziewczyny. Uklęknąłem przed nią i zacząłem grzebać w torbie, wykładając sobie na kolano stos igieł i strzykawek, żeby dokopać się do sztucznego lodu w sprayu. Nie wiedziałem przez chwilę o co chodzi, bo Aspen gwałtownie pobladła. Chwilę później osunęła się bezwładnie, zanim zdążyłem ją złapać.
- Kurwa, zemdlała! – krzyknąłem i ułożyłem ją w pozycji czterokończynowej. Po minucie dziewczyna otworzyła oczy. – Zemdlałaś, As – zabrałem się do opatrywania skręconej kostki.

Aspen? 

Od Gwen CD. Dezyderego

Brak komentarzy:
Patrzyłam oniemiała, jak moje siodło ląduje w największej błotnej kałuży jaką kiedykolwiek widziała stadnina w Amwell. Mogłabym przysiąc, że miała rozmiar łapy Tyranozaura Rex'a skrzyżowanego z mamutem i płetwalem błękitnym. Tutaj chociaż powinny być jakieś tabliczki ostrzegające o zbliżającym się niebezpieczeństwie lub neonowe strzałki pokazujące okrężną drogę do stajni. Cokolwiek! Oczywiście nie miałam nic przeciwko kąpielom błotnym, ale jeżeli brało w nich udział nowe, czarne, lśniące, wypucowane siodło skokowe, które konserwowałam przez parę dobrych godzin, dokładnie je czyszczą i się nim zajmując jak własnym dzieckiem, to było źle, bardzo. Z przerażeniem patrzałam, jak przewraca się na prawy bok, tonąc w brązowej brei. Już nie było dla niego ratunku. Zginęło tak jak część mnie w tym momencie.
- Kur.wa! Przepraszam, ujebałem ci siodło!- pisnął chłopak z wymalowanym poczuciem winy na przestraszonej twarzy.
Spojrzałam na niego żałośnie i zmarszczyłam brwi, kiwając głową z aprobatą dla jego słów.
- Faktycznie, ujebałeś. Przynajmniej nie przebiłeś mi ręki gwoździem. Tym tylko mogę się pocieszać. - Chociaż to i tak za mało powiedziane, spoglądając na to, w jakim stanie znajdował się sprzęt. Moja dusza była rozdarta na miliony małych kawałeczków, a każdy z nich był dodatkowo podziurawiony, postrzępiony i przeciągnięty po żwirze. W tym momencie zalała mnie nieopanowana żądza zamordowania chłopaka tu i teraz. Nawet, jeżeli znaleźliby się świadkowie tego makabrycznego zdarzenia.
- Ale ja naprawdę nie chciałem. To się samo jakoś tak wyśliznęło mi z rąk i ... - ukróciłam jego wywody uniesieniem ręki.
- Nie tłumacz się - prychnęłam wchodząc do stajni razem z koniem. Odstawiłam go do boksu i wróciłam do zmieszanego Dezyderego.
- Musimy to jakoś wyciągnąć z tego bagna - stwierdził przeczesując włosy palcami.
- Odkrycie godne Columba. Brawo - zaczęłam wolno klaskać piorunując chłopaka spojrzeniem.
Odeszłam parę kroków w tył i rozejrzałam się naokoło w poszukiwaniu czegoś, co mogłyby się przydać do wyciągnięcia siodła z tego czegoś. Na około stały tylko jakieś przyczepy, traktory, worki z paszą i bezdomne szczotki do czyszczenia koni. Przy maneżu leżały jakieś baty, ale nie byłyby w stanie unieść siodła. Chociaż swoją drogą, to jak, kur.wa, można upuścić siodło. No jak?! Ja mogłabym z nim paradować po cały mieście i ewentualnie później bolałyby mnie ręce, ale nie do takiego stopnia, że nie mogłabym unieść 12 kilogramów. 
Załamałam ręce i ucisnęłam nasadę nosa. Myśl Gwen, myśl! Musi być przecież jakieś rozwiązanie! Sama go nie wyciągniesz, bo godność Ci w tym momencie na to nie pozwala, ale jakby zrobił to Dyzio? Tak, trzeba go będzie jakoś wykorzystać. Chłop się musi w końcu na coś przydać. Spierdolił, to niech naprawi.
Podeszłam do Dezyderego z wrednym uśmieszkiem i poklepałam go po plecach.
- Wyciągaj to z tego szajsu.
Uniósł brwi i spojrzał na mnie zaskoczony.
- Ale czym?
- Kajakiem kur.wa. Rękami, widłami, patykiem. Czymkolwiek! - krzyknęłam sfrustrowana odgarniając kosmyki włosów z twarzy. Jeszcze moment, a coś mu zrobię, przysięgam.
Chłopak lekko się skulił, kiedy wrzasnęłam, ale przyniosło to oczekiwany skutek - podszedł do kałuży z błotem i patrzyłam jak nieporadnie próbuje wyciągnąć siodło z tego brudu. Sprzęt prześlizgiwał się pomiędzy jego jedną ręką a drugą, a ja w duchu cicho się śmiałam. Kolor włosów w końcu zobowiązuje. Kiedy znudziło mi się patrzenie jak stara się uratować moje siodło dodatkowo je brudząc, odsunęłam go od tego i sama schyliłam się po nie. Na moje nieszczęście potknęłam się o nogę Dezyderego i wpadłam w kałużę z błotem centralnie twarzą. Maseczka z błota zawsze spoko.
Słyszałam jego śmiech, który nieporadnie próbował zatuszować kaszlem. Mi nie było tak do śmiechu.
- Co tak rżysz jak końska du.pa do bata, Dyzio? Mógłbyś mi lepiej pomóc - burknęłam podnosząc się na kolana z pozycji horyzontalnej.
- Oczywiście, Gwendolinko - parsknął śmiechem wyciągając rękę w moją stronę. Wykorzystując okazję, mocno chwyciłam jego dłoń i pociągnęłam w swoją stronę. Chłopak wylądował obok mnie w błocie, a ja zaczęłam się śmiać jak opętana. Dopiero po chwili ze zdziwieniem zauważyłam, że nie śmieję się sama, a razem z chłopakiem. Mimo to, jego śmiech wcale mi nie przeszkadzał.
- Jesteśmy zdrowo walnięci - podsumował pomiędzy napadami głupawki.
- Mnie matka przy porodzie na głowę nie upuściła. Mów za siebie - parsknęłam klepiąc go w ramię.
Dopiero po chwili zaczęłam sobie uświadamiać, jak wygląda nasza sytuacja - dwóch dorosłych ludzi taplających się w błocie i wzajemnie się podtrzymujących aby utrzymać pozycje siedząca, do tego śmiejących się jak głupie nastolatki i robiących z siebie idiotów. Nasza reputacja umarłaby, jeżeli ktokolwiek by nas teraz zobaczył. 
Wstałam z kałuży i podniosłam zasyfione siodło. Spojrzawszy na nie cicho westchnęłam i zaniosłam je do siodlarni, a po każdym moim kroku zostawał brudny, brązowy ślad. Współczuję osobie, która będzie je zmywać. Minuta ciszy i krzyżyk na drogę. Mijając ludzi w boksach widziałam ich pytające spojrzenia i uniesione brwi, ale kiwałam im tylko głową na przywitanie. Trzeba było mień nadzieję, że kiedyś o tym zapomną i puszczą to zdarzenie w niepamięć.
Wróciłam do Dezyderego, który z uporem maniaka próbował strzepać grudki piasku znajdujące się na jego czarnej koszulce.
- Jesteś mi coś winny, Dyzio - powiedziałam stając przed chłopakiem z chytrym uśmieszkiem.
- Co tylko zechcesz, Gwendolinko.
Chwilę się zamyśliłam.
- Chcę obiad. Normalny. Z mięsem i ziemniakami. I surówką. I jeszcze coś do picia. W sumie to możesz dorzucić też jakieś czekoladowe ciastko.Nie obrażę się.
Dezydery spojrzał na mnie skonsternowanym wzrokiem, a ja prychnęłam niezadowolona.
- Jestem głodna. Gdybyś jadł to co ja przez ostatnie pół roku, podpieprzając okazjonalnie o 3 nad ranem paczkę parówek i pół litra Pepsi to też chciałbyś zjeść coś normalnego. Uwierz.
- To Ciebie w domu głodzą?
Zakryłam oczy dłonią po usłyszeniu tego pytania.
- Matka jest wegetarianką, weganką, frutarianką i wszystkim innym. To powinno Ci wystarczyć.

<Dezydery?>

Od Carmen CD. Cole'a

Brak komentarzy:
- Myślałam nad podjechaniem na stary tor cross'owy - powiedziałam wskazując ścieżkę w lewo.
- Okej - wzruszył ramionami - Prowadź.
Dalej pojechaliśmy stępem przez zarośniętą ścieżkę, o której nawet Daniel już chyba zapomniał. Odkryłam ją jakieś trzy dni temu razem z Primero. Wtedy szłam tędy pieszo żeby zapoznać się z terenem. Kashel obrał natomiast jakąś boczną ścieżkę przez las. 

***

Po godzinie dotarliśmy do polany na której ustawione były przeszkody do crossu. Nieco się już waliły ale dało się przez nie skakać.
-Pozwolisz że zacznę? - uniosłam pytająco brew.
-A zaczynaj sobie. W tym jednak Vida cie pokona - uśmiechnął się tajemniczo.
Przewróciłam oczami i zrobiłam krótką rozgrzewkę po czym najechałam na żywopłot, okser, potem stacjonatę, rów, trumnę i zakończyłam to wszystko rowem z wodą gdzie Lipton zahaczył kopytami o wodę i w wielkim stylu zrzucił mnie w krzaki.
-Diable jeden! - wrzasnęłam.
Cole zaśmiał się i pomógł mi się wygrzebać z krzaczorów (hehe). 
- Teraz twoja kolej - mruknęłam i zabrałam Liptona.
Przywiązałam go do drzewka i popatrzyłam na Cole'a i Vidę dając im sygnał do startu.

Cole?

Od Sophie CD. Luke'a

Brak komentarzy:
Przyjrzałam się dokładniej chłopakowi. Blondyn, wyższy ode mnie o kilka centymetrów. Oczy koloru niebieskiego. Nie byłam zainteresowana znajomością z nim, ale wypadało odpowiedzieć na jego pytanie.
-Niestety nie-powiedziałam krótko i miałam zamiar go ominąć, ale zagrodził mi drogę.
-To może ty mnie oprowadzisz?-spytał zadowolony. 
Westchnęłam i nie mając już wyboru postanowiłam się zgodzić. Mimo, że chodziłam do stajni od całkiem niedawna, to całkiem dobrze orientowałam się gdzie co jest. Pokazałam chłopakowi cały teren klubu jeździeckiego, co zajęło nam trochę czasu. Gdy skończyliśmy, odezwał się:
-Dzięki za oprowadzenie. Jak masz na imię? Ja jestem Luke.
Wywróciłam oczami i niechętnie odpowiedziałam:
-Sophie.
Niejaki Luke najwyraźniej chciał coś jeszcze powiedzieć, ale ominęłam go i skierowałam się w stronę przystanku autobusowego. Chłopak odszedł w drugą stronę, a ja wsiadłam do autobusu, gdy tylko przyjechał. Znalazłam się w domu-nikogo nie było. Zrobiłam sobie coś do jedzenia, poszłam do pokoju i odpaliłam komputer z zamiarem napisania kolejnego rozdziału mojej książki. Później, standardowo, poszłam spać.

~~Kolejnego dnia~~

Obudziłam się. Patrzę na budzik: 12.00. Poderwałam się z łóżka jak oparzona. Szybko uczesałam włosy, ubrałam się i umyłam zęby. 12.15. "Jest dobrze, jest dobrze"-powtarzałam sobie non stop. Zeszłam po schodach na dół i z jabłkiem w zębach pobiegłam w stronę przystanka autobusowego. Cudem zdążyłam. Dojechałam do stajni i wbiegłam na kogoś. Upadłam na ziemię. Nieznajomy również. Okazało się, że był to Luke.

Luke?

Od Maxine

Brak komentarzy:
- Maxie, musisz jechać jutro do tej swojej "niesamowicie najlepszej i najpiękniejszej stajni" w Amwell? - zapytał mnie Brock modelując swój głos na bardzo niski i wyniosły jednocześnie śmiejąc się pod nosem.
-T ak. Nie byłam u P.J.'a już dwa dni. Moja koleżanka u niego była. Nie znoszę być chora! - odpowiedziałam tak, jakbym nie wyczuła tego, że Brock się ze mną przekomarza.
Nocowałam u niego bo mama pojechała na jakieś szkolenie do Karlskrony. Przyjechałam tu, bo nie lubię być sama. Lubiłam być u Brocka. Miał mały dom na obrzeżach Londynu i było tam tak pięknie- rozległe łąki i pola ciągnące się aż po widnokrąg, krowy i konie, osły i kury... To oddawało całe piękno wsi. Tam najczęściej robiłam zdjęcia, zabierałam aparat cyfrowy i mojego ukochanego srebrnego polaroida. Wtedy zabierałam sie do pracy i cały dzień potrafiłam latać z aparatem jak opętana.
- Spoko, a leci dzisiaj coś fajnego w telewizji?
- Wiesz co, sama nie wiem. Zobaczy się potem.
- O, i na którą masz być w Amwell? Pamiętaj, że mam do pracy na dziesiąta...
- Zwykle jeżdżę autobusem, ale jak już tak bardzo chcesz mnie podwieźć...
- Ale się wrobiłem... No ale już ok. - zakrył ręką twarz, a potem się uśmiechnął.
- Jak musisz być na dziesiątą w pracy, to zawieź mnie na ósmą, dobrze?
- Spoko.
Wieczór minął nam bardzo przyjemnie. Oglądaliśmy jakiś film akcji i jedliśmy lody. Mama nigdy by mi nie pozwoliła na coś takiego. Brock też się przyznał, że takie rzeczy robi od święta, zazwyczaj jak jest ze mną. Inaczej byłby grubszy niż PiPi po tygodniowej przerwie. Nagle mój telefon zaczął wibrować- dostałam SMSa od mamy.

MAMA:
Jak wam minął wieczór? Mam nadzieję, że już w łóżkach :)
JA:
Oczywiście. Dobranoc, kocham cię ♥
MAMA:
Ja ciebie też. I Brocka. Pozdrów go ode mnie. Dobranoc :)

- Brooock! - krzyknęłam do brata.
- Co? - przyszedł i zapytał.
- Masz pozdrowienia od mamy.
- To też ją ode mnie pozdrów.
Było około pierwszej nad ranem kiedy zauważyłam, że stosowne było by iść spać. Oczywiście jak to ja, perfekcjonistka od siedmiu boleści, przygotowałam rzeczy na jutro. Niczego mi nie brakowało. Poza nowym kantarem, który wczoraj kupiłam w sklepie jeździeckim.
- Chole*a...- przecedziłam przez zęby.
Cóż, trzeba było być bardziej zorganizowanym, ale cóż, nawet najlepszym się zdarza...

***

I znów zadzwonił mój ukochany budzik. "I want to kill everybody in the world!". Ja takiego zamiaru nie miałam. Nie zmienia to faktu, że rozumiem to przesłanie, a Skrilex jest świetnym muzykiem. Wstałam z łóżka jak oparzona i wskoczyłam w moje kapcie z białym tygrysem w jakimś buszu. Mięciutkie i ładne. Zawsze pod stopą i nad podłogą. Poszłam do łazienki i wykonałam poranną toaletę. I znów nałożyłam na twarz zbyt dużo pudru patrząc w telefon. Jak co dzień sprawdzałam Facebooka i Instagrama. Musiałam zmyć dużą warstwę makijażu z twarzy. Dołożyłam kremu nawilżającego i tym razem nałożyłam o wiele mniej pudru. "Naturalny blask bez efektu maski"- jakby to powiedziała piękna pani z reklamy. Było tak, jednak nie na długo, jak pisał producent. Wrzuciłam puder do torby z logiem Adidas. Były tam jeszcze czapsy i chusteczki higieniczne. 
Włożyłam na siebie granatowe bryczesy, czarne skarpety w białe groszki, zwykły biały T-shirt i założyłam okulary przeciwsłoneczne na głowę, bo pomimo wczesnej pory żar lal się z nieba. Do torby wrzuciłam jeszcze kask i udałam sie do kuchni. Był tam Brock. Jadł śniadanie i czytał jakąś gazetę. 
- O, dzień dobry. Możemy ruszać? - zapytał z entuzjazmem
- Muszę sobie zrobić kanapki. Wczoraj zapomniałam.
- No dobrze, ale szybko.
Uwinęłam się z tym w pięć minut. W tym czasie brat zrobił mi kawę. Wypiłam ją i ruszyliśmy prosto do Little Amwell. Przejechaliśmy połowę miasta omijając korki bocznymi ulicami, po to, aby skręcić w małą uliczkę przy lesie i wjechać na teren ośrodka. Gdy wjeżdżaliśmy na parking od razu zauważyłam, że ktoś jeździ na placu. Koń poruszał się po prostu cudownie- sprężyste chody, głowa ustawiona pionowo, koń zganaszowany idealnie. A na nim dziewczyna o prostej postawie z głową wysoko, patrzyła przed siebie, nie pod nogi konia. Wydawali się być parą idealną dopóki dziewczyna nie zeszła. Podwinęła strzemiona, a jej koń podniósł głowę wysoko i zarżał cicho. Po chwili cofnął się kawałek, a dziewczyna złapała za jedną wodzę i głaszcząc konia po szyi tłumaczyła mu, że nie ma się czego bać. Gdy wychodzili z placu ja już szłam do stajni i odłożyłam torbę przy boksie P.J.'a, który podszedł do mnie i parsknął na przywitanie. Pogłaskałam go po pysku i ucałowałam w chrapy, a następnie podeszłam do dziewczyny, która zdejmowała siodło z konia, którego widziałam na placu.
- As de Coeur, piękne imię... Od dawna z nim pracujesz?- zapytałam dziewczynę.
- T-tak, to znaczy... Trzy lata. - odpowiedziała starając się na mnie nie spoglądać. Zobaczyłam jej piękne, duże oczy, a w nich lekkie przerażenie.
- Nie musisz się mnie bać - uśmiechnęłam się lekko i oparłam o boks. - sama jestem tu dopiero drugi dzień.

Cruz?

Od Daniela CD. Delfiny

Brak komentarzy:
Ostatni teren. Ostatnie chwile wolności, kiedy to sam mogę decydować o tym, gdzie mogę jeździć i jak jeździć. Dlaczego? Dziś wieczorem wraca moja matka, trener też zawitał już do stajni i, całe szczęście, nie miał nic przeciwko krótkiemu terenowi po okolicznym lesie. Od jutra już tylko treningi do zawodów – nic innego nie będzie się liczyć dla mojej matki,  gdyby tylko usłyszała o tym, że wyjeżdżam sobie w długie tereny i mam kompletnie wylane na mistrzostwa, pewnie by mnie ukatrupiła. Żadna nowość. 
Popędziłem Portosa do żwawego galopu, w duchu przeklinając tę wkurwiającą mnie na każdym kroku kobietę, znaną również jako moja matka. Zatrzymaliśmy się z wałachem dopiero przy niewielkim jeziorku. Pozwoliłem koniowi zanurzyć w nim nogi, dając mu przy tym luźną wodzę.
– Jeśli się położysz, to cię zabiję, przysięgam – mruknąłem w stronę konia, obserwując jak schyla niepewnie głowę w stronę tafli wody. Skróciłem wodze, widząc jednak, że koń po paru krokach, najwidoczniej stracił ochotę na kąpiel w lodowatej wodzie. Po raz kolejny popędziłem go do szybszego chodu – tym razem jednak kłusa. Już po kilkudziesięciu metrach dojrzałem na ścieżce, zmierzającą w moim kierunku jakąś dziewczynę na centkowanym koniu. Uniosłem brew.
– Zgubiłaś się panienko? – zażartowałem.
– Można tak to ująć. Jestem Delfina – odparła krótko. Pierwszy raz spotkałem się z tak dziwnym, a zarazem śmiesznym imieniem, dlatego nic dziwnego, że moje usta zmieniły się w jeszcze większy niż do tej pory wyszczerz, a ja sam parsknąłem śmiechem.
– Oczywiście... Ja jestem Daniel – odparłem. – Daniel Herring – dodałem.
– Więc znasz drogę do stadniny? Zaprowadziłbyś mnie? - zapytała, najwidoczniej nieco już zmęczona ciągłym szukaniem drogi powrotnej. Spuściłem z niej wzrok, udając wielkie zamyślenie. 
– Może później – wzruszyłem ramionami i dołożyłem wałachowi łydki, by ten ruszył spokojnym stępem. – Nie jadę jeszcze do stajni – dodałem, obracając głowę w stronę nieco zdezorientowanej dziewczyny. – Szukaj dalej – zaśmiałem się. Albo włącz sobie GPS w telefonie, moja droga. Nie ma to jak zapuścić się w las samemu, będąc nowym, a potem przerywać innym, bo chce się jechać do domku. 
Delfina cały czas stała w tym samym miejscu, klnąc na mnie – znając życie, jaki to ja niedobry, bo nie chcę pomóc nowej. Westchnąłem przeciągle i odwróciłem się jeszcze raz w stronę rudowłosej. Zaśmiałem się głośno widząc jej zażenowaną minę.
– Żartowałem, już wracam. Chcesz, możesz jechać ze mną. Ewentuaaaalnie – dodałem przeciągle, po raz kolejny szczerząc w jej stronę rząd białych zębów. 
Delfina niepewnie skierowała się w moją stronę, z nieco nadąsaną miną.
– Bardzo śmieszne – mruknęła, nawet na mnie nie patrząc. Przewróciłem oczami, zastanawiając się, dlaczego większość dziewczyn jeżdżących w stajni jest taka. Nie wiem jak to sprecyzować, ale ostatnimi czasy jest mi ciężko znaleźć w stadninie osobę, z którą mogę normalnie porozmawiać, bo wszyscy już od pierwszego spotkania są – albo tylko udają – nadąsanych i wiecznie zapracowanych. No, poza kilkoma wyjątkami. 

Delfina? Trochę krótko wyszło c:
sie
30
2016

Od Harry'ego

Brak komentarzy:
- Boże święty, jeszcze pół godziny dyżuru, Shotty! Jak dobrze pójdzie, to było nasze ostatnie wezwanie – przewróciłem oczami i oparłem czoło o szybę. Była już szósta trzydzieści, a tej nocy nie było żadnej ciekawej akcji, oprócz kilku starszych pań, które miały na ścianach więcej zdjęć swoich kotów niż członków rodziny z, uwaga, cytuję: ‘Nagłym bólem głowy, ciągnącym się od tygodnia’. I weź tu z taką rozmawiaj.
- Nie przesadzaj, Toby. To nasz ostatni  dyżur w tej poczciwej 23P *- powiedziałem z udawanym żalem w głosie. Przecież za godzinę zaczynam przeprowadzkę do Little Amwell.
- No tak, z kim ja rozmawiam. Przecież to nasz wiecznie nadgorliwy Shotty! – na jego twarzy pojawił się grymas swoistego niezadowolenia.
Koniec końców wyszło z tego tyle, że pozostałe pół godziny spędziliśmy w szpitalnym całodobowym bufecie dla personelu, popijając mocną czarną kawę, najlepszą po nocce. Kiedy wybiła siódma rano, a dyspozytorka nie odezwała się do 23P, poszliśmy się przebrać
Firma transportowa już załadowała mój jakże mały dobytek do busa, akurat kiedy przyjechałem. Do tej pory mieszkałem z rodzicami. Jako medycy i tak dziewięćdziesiąt procent czasu spędzaliśmy poza domem.  Ojciec akurat był w domu i dopilnował przeniesienia moich rzeczy do samochodu. Kierowca skierował się już do Little Amwell, natomiast ja wsiadłem w moją prywatna karetkę awaryjną Porshe Cayenne*, doczepiłem trajlerkę i pojechałem w stronę stajni.
Droga nie była długa, bowiem od mojego domu stajnię dzieliło zaledwie dziesięć kilometrów. Moje rzeczy również czekały już spakowane, ponieważ zdążyłem to zrobić po wczorajszym dyżurze. Postanowiłem najpierw załadować je do przedziału medycznego.
Gdy zrobiłem, co trzeba, poszedłem do Chalka. Koń zarżał na mój widok, chyba nieświadomy przeprowadzki.
- Hej, mały – pogłaskałem ogiera po chrapach.
Wyciągnąłem wcześniej przygotowane rzeczy do transportu. Nałożyłem ochraniacze transportowe, kaloszki, derkę, owinąłem ogon. Lucy i Alison wczoraj zaplotły mu koreczki, żeby nie wytarł grzywy w czasie przejazdu.
Koń nie sprawiał problemów przy wejściu do przyczepy, co, swoją drogą, nie było nowością. Podróż do Little Amwell zleciała w miarę sprawnie i przyjemnie dzięki mojej ulubionej płycie – A Rush of Blood to the Head od Coldplay. Niedaleko po przekroczeniu granicy miasteczka na moją twarz wpełzł ogromny uśmiech na widok nowiutkiej, śnieżnobiałej stacji pogotowia ratunkowego. Ale nie, to jeszcze nie teraz. Trzeba odwieźć Chalka do jego nowego domku – Szkoły Jazdy Konnej w Amwell.
Niedługo potem zajechałem na parking urokliwego ośrodka jeździeckiego.
Wróć!
Nie zajechałem. Zagapiłem się. Uderzyłem w samochód dziewczyny, która również chciała wjechać na posesję, jednak z drugiej strony. 

 Amelia?

*zespół podstawowy
* takie karetki jeżdżą w niemieckim systemie ratownictwa

Od Cole'a CD. Carmen

Brak komentarzy:
Zsiadłem z Vidy i poszedłem w ślady Carmen. Moja klacz również się napiła.
Po chwili coś zaszeleściło w krzakach, a z nich wybiegł radosny Kashel. Zdyszany i zamotany, ale dalej radosny.
Podbiegł do mnie, a potem podszedł do Vidy. Klacz swoim mokrym pyskiem lekko ochlapała jego głowę, ale pies nie miał oporów, aby zaraz po tym również wskoczyć do wody. Spojrzałem na dziewczynę. 
Energicznie odwróciła głowę i usiadła pod drzewem. Uniosłem jedną brew i uśmiechnąłem się pod nosem.
Poszedłem usiąść koło Carmen pod drzewem.
-Chyba nie ma pani nic przeciwko?- spytałem siadając, więc logiczne, że nie za bardzo obchodziła mnie w tym momencie jej odpowiedź. Zastanowiła się. Po czym odparła:
-Mam...- uśmiechnęła się złośliwie.
Przewróciłem oczami i uśmiechnąłem się tylko. W tym samym momencie podbiegł do nas mokry Kashel. I co zrobił? Ochlapał nas wodą.
- Chole*a Kashel!- warknąłem gdy pies usiadł przed nami i patrzył na nas jakby nic nie zrobił.
Carmen zaśmiała się. Pies w tym momencie podbiegł do niej z merdającym ogonem. Odciągnąłem go szybko i wtedy ja zacząłem się śmiać.
- Pies maskotka- odparłem wzruszając barkami.
- No pewnie. A tak poza tym to się chyba w rozwoju cofnął. Czy ty na pewno kupiłeś zdrowego psa?- zapytała kpiąco. Nie odpowiadając jej na to pytanie wstałem z ziemi. Pff, oczywiście, że kupiłem zdrowego psa.
- A gdzie twój...?
- Primero. Został w stajni- odparła.
Przytaknąłem.
- Ruszamy dalej?- spytałem po chwili milczenia
Kiwnęła głową.
Wsiedliśmy na konie i ruszyliśmy leniwym stępem. Kashel szedł gdzieś w tyle wąchając każde napotkane drzewo i krzaczek.
- To gdzie madame proponuje jechać?- spytałem dając sygnał Vidzie, aby przeszła do kłusa, nie sprawiło jej to większych kłopotów.

<Carmen? Jak już ci wcześniej wspomniała, cierpię obecnie na: Brakus Wenus Popsolitus :? >

Od Aleksandry CD. Leo

Brak komentarzy:
Pożegnałam się z chłopakiem wracając na chwilę do Terenis. Pogłaskałam ją po miękkim nosie zamykając na chwile oczy. Wzdychając głośno, pocałowałam klacz w nos i wyszłam ze stajni. Przeszłam przez parking i doszłam do przystanku autobusowego wyciągając telefon i odczytując wiadomość od Kacpra. Uśmiechnęłam się chowając z powrotem do kieszeni. Po pięciu minutach przyjechał autobus. Pięć przystanków dalej wysiadłam i idąc wzdłuż jakiejś ulicy dotarłam do domu. Weszłam do domu ściągając buty.
- Wróciłam! – Krzyknęłam idąc do góry gdzie znajdowały się trzy pokoje. Przed jednym z nich stały moje walizki. Weszłam do niego, a przy biurku siedział Kacper. Popatrzyłam na niego nie rozumiejąc o co tu właściwie chodzi. 
- Twój pokój jest wyżej. Mieliśmy dwa do wyboru więc wybrałem ten z racji iż przyjechałem pierwszy.- uśmiechnął się. 
- Widzę, że już się rozgościłeś. – mruknęłam wychodząc. Popatrzyłam na zakurzone schody prowadzące wyżej. Nie zważając na to weszłam do niewielkiego pomieszczenia w którym w sumie nie było wiele mebli. Pokój znajdował się na poddaszu więc ściany i cała reszta była drewniane. Naprzeciw schodów znajdowało się pół okrągłe okno z szerokim parapetem. Po jego prawej stronie stało jednoosobowe drewniane łóżko. Naprzeciw niego niewielka szafa z lustrem. Obok szafy stał zwykły drewniany stół robiący za biurko, natomiast w kącie stała dość spora drewniana skrzynia. Wszystko to było przykryte jakąś folią i warstwą kurzu. Popatrzyłam na to wiedząc iż czeka mnie dość sporo roboty… Po paru godzinach wszystko było czyste i nigdzie nie było nawet grama kurzu. W oknie wisiały białe firanki, pod sufitem były podwieszone lampki a obok biurka wisiały dwa wieszaki z lonżą i kantarem sznurkowym. Na parapecie leżały trzy kolorowe poduszki, nad biurkiem wisiała półka z książkami natomiast nad łóżkiem wisiały ramki ze zdjęciami. W szafie i skrzyni znalazły swoje miejsce każda z moich każda z moich rzeczy. Zmęczona i padnięta zeszłam piętro niżej wbijając do pokoju Kacpra. 
- Jak tam twój pokój? – zaśmiał się. 
- Chodź, sam zobacz. – uśmiechnęłam się niegrzecznie. Chłopak ruszył w stronę mojego pokoju i jak tylko wszedł na górę stanął jak wryty. 
- Zamknij buzie bo ci mucha wleci. - zaśmiałam się klepiąc go po plecach. – Obczaj co znalazłam. 
Podeszłam do kartonowego pudełka leżącego na środku pomieszczenia i wyciągnęłam z niego struj i łyżwy do łyżwiarstwa figurowego, deskorolkę, wrotki, sukienkę i parę innych drobiazgów. 
- Myślisz że to cioci, albo mamy? – zapytałam. 
- Chyba tak… Ale one już tego nie używają, więc w sumie teraz jest twoje. 
- Dobra. – uśmiechnęłam się zamykając pudełko. Kacper opuścił pokój a ja walnęłam się na łużko i momentalnie zasnęłam…
Obudził mnie głośny dźwięk budzika oznajmiający iż trzeba by iść do szkoły. Leniwie zwlokłam się z łóżka ubierając się. Wzięłam plecak i ruszyłam w stronę schodów.Wyszłam z domu i razem z Kacprem ruszyliśmy w stronę szkoły… Po zajęciach podeszłam do jednego z uczniów i zapytałam się gdzie jest szkółka jazdy na deskorolce. Gdy uzyskałam potrzebną mi informację ruszyłam w tamtą stronę. W sumie nie było to jakoś specjalnie daleko. Weszłam do budynku gdzie wisiał szyld szkółki. Weszłam do środka wpadając na jakiegoś chłopaka. Upadłam na ziemię. Uniosłam wzrok a moim oczom ukazał się Leo. Wstałam z ziemi i uśmiechnęłam się lekko. 

Leo?

Od Ashley

Brak komentarzy:
Kilka ostatnich dni wakacji spędziłam niezbyt konstruktywnie - wstawałam, biegałam z psem, Borysem, jechałam do stajni, prowadziłam lekcje, trenowałam z Danse Macabre i wracałam do domu. Może ostatni tydzień nie był spędzony leniwie, biorąc pod uwagę fakt, iż brałam na siebie jeszcze obowiązki stajennego, ale na pewno nie było to coś niezwykłego czy szalonego, co robią zwykle osoby w moim wieku w popularnych, amerykańskich filmach. 
Dziś nie miało być inaczej. Ledwo udało mi się zwlec z łóżka po kolejnej prawie nieprzespanej nocy, ale uczyniłam to, kiedy moi genialni bracia oblali mnie wodą. Dlaczego obudzili mnie, kiedy dopiero co udało mi się usnąć... Całe łóżko i kawałek ściany oraz podłoga była zalana, dosłownie tonęła.
- Zabiję. - warknęłam tylko chrapliwie, zeskakując z łóżka, kiedy chłopcy wybiegli z mojego pokoju, śmiejąc się.
Nie przewidziałam jednak tego, że poślizgnę się na mokrej od wody podłodze. Przecież nikt by o tym nie pomyślał, kiedy jego głowę zaprząta żądza zemsty. Bracia są naturalnymi wrogami swoich sióstr, w każdym przypadku, nie ma wyjątków od tej reguły. I, mimo iż ich kocham, częściej od okazywania im czułości robię braciszkom awantury. Na moje nieszczęście upadłam na tyle niefortunnie, by uderzyć głową o ramę łóżka, rozcinając sobie brew, tak przy okazji. 
- Cho-lera. - mruknęłam do siebie, czkając lekko. Jeszcze czkawki dostałam ze strachu. Mimo wszystko w duchu odrobinę się cieszyłam, że udało mi się zachować wszystkie zęby. Szczęście, w nieszczęściu.
Rezygnując z zemsty, przynajmniej na razie, zeszłam na dół do łazienki, gdzie wzięłam naprawdę ekspresowy prysznic, kiedy przypomniałam sobie, że już po szóstej. Przejrzałam się w lustrze. Pod oczami dawno nie miałam takich cieni, a z brwi ciekła mi krew, naprawdę świetnie, naprawdę. Ze szczoteczką do zębów w ustach wbiegłam do kuchni, i przewróciłam wszystko do góry nogami, w poszukiwaniu plasterków. Eva na moje nieszczęście, kupiła tylko takie różowe z Hello Kitty. Kurde. Będę paradować z tym czymś na głowie.

*~*~*

Nałożenie tony tapety na twarz, by ukryć sińce pod oczami zajęło mi tyle, że nie zdążyłabym iść z Borysem na spacer. Zapięłam mu smycz do szelek i włożyłam kaganiec, by zabrać go do stajni. Dziś jadę teren z jedną z moich uczennic, więc będzie się mógł wybiegać po lesie za końmi. Nie ma nawet najmniejszej szansy na to, abym wieczorem była w stanie wyjść pobiegać.
Ludzie w autobusie gapili się na mnie jak na kosmitę, co najmniej. Nie wiem tylko czy to dlatego, że miałam na łepetynie plasterek z Hello Kitty, czy może to z powodu psa, który warował wiernie przy mojej nodze, trzepiąc głową jak opętany. On bardzo nie lubi nosić kagańca, ale czasem niestety musi, życie.
W stajni nie było lepiej, wszystkie dzieciaki (choć ich nie było wiele, zbyt wcześnie), wszyscy stajenni, ogólnie cały personel ta się na mnie gapił, jakby nie widział nigdy człowieka po urazie głowy. Puściłam Borysa, żeby sobie pobiegał, ale jak na złość pies nie chciał mnie odstąpić na krok. Chodził za mną dosłownie wszędzie - kiedy wyprowadzałam konie na padoki i na karuzelę, kiedy sprzątałam boksy i nawet kiedy czyściłam sprzęt, czuwał nade mną jak jakiś nawiedzony ochroniarz.
- Idź sobie, głupku. - powiedziałam, lekko popychając go nogą. Kilka osób, które mnie mijały spojrzały na mnie dziwnie, nie wiedząc do kogo się odzywam.

*~*~*

W teren z pojechało trochę więcej dziewczynek niż było umówione, i niż bym chciała, bo aż trzy. Były głośne, denerwujące i niekiedy bezczelne w stosunku do mnie. Zagryzłam mocno swój policzek, by nie odgryźć im się jakoś i przypadkiem nie urazić majestatu. Przestałam dopiero, kiedy poczułam na języku smak krwi. Naprawdę, fakt iż były mądrzejsze w każdej kwestii był frustrujący. Ale wytrzymałam to wszystko, by nie podpaść właścicielom, skargi na mnie lecą jak deszcz z nieba. Aż się dziwię, iż jeszcze mnie nie wezwali do siebie, ale mam nadzieję, że nieprędko się to wydarzy. Mimo wszystko dostarczyły mi też mnóstwo śmiechu, kiedy pokłóciły się o to, która jest lepiej ubrana... Albo jakoś tak to szło, bo starałam się ich nie słuchać. Nie wiem co by zaczęli o mnie myśleć, gdybym wybuchła wtedy śmiechem, a raczej nie udałoby mi się powstrzymać, słysząc ich riposty. Siedmioletnia kuzynka moich braci ma wyższy poziom wypowiedzi, serio. Nic więc dziwnego, że koniec terenu powitałam z nieukrywaną ulgą. Ale pies był zadowolony, co mogę uznać za sukces.
Wróciłam do stajni, pozwalając by moje urocze uczennice rozsiodłały konie, które dosiadały i wyczyściły sprzęt. Ja również zajęłam się wypożyczonym rekreantem, by później jak najszybciej zająć się pozostałymi końmi. 

*~*~* 

Moja nienawiść do dzieci niebezpiecznie wzrastała odkąd zostałam instruktorką jazdy konnej. Punktu krytycznego jeszcze nie osiągnęła, jednakże jest to coraz bliższa perspektywa. Dzisiaj na przykład powymyślały sobie, że poprzepinają rozpiski koniom. Teraz nie wiadomo, co któremu dać, ile i kiedy, kiedy wyprowadzić na karuzele i na ile godzin. Niektóre konie pamiętałam, ale no bez jaj, wszystkich rozkładów się nie da wykłuć na pamięć. Co gorsze, nie wszystkie były podpisane, dlatego szlag jasny mnie trafiał, kiedy nie zidentyfikowałam trzech rozpisek. Brakowało tej Topaza, Solidera oraz Kit Kata. 
Nagle usłyszałam jakiś dźwięk, więc odwróciłam się szybko, automatycznie łapiąc mojego latającego dotychczas obok mnie psa za szelki. Do stajni weszła pewna dziewczyna. Kojarzyłam ją, w sumie często się z nią mijałam, była tu zanim ja przyjechałam. Whitehall Amanda? Nie, nie tak miała na imię. Alicia? Też nie, w każdym razie coś na "A".
- Amelia? - zagadnęłam niepewnie, a dziewczyna odwróciła się do mnie. Aha, czyli z imieniem trafiłam. - Cześć. Mogłabyś mi w czymś pomóc? - podeszła do mnie, marszcząc lekko brwi. - Zmieniałaś ostatnio rozpiskę Kit Katowi. Pamiętasz może, która to? Znów ktoś je pozamieniał. 

Amelia? Wyszła mi papka :/

Od Dezyderego CD. Gwen

Brak komentarzy:
- Dlaczego akurat mi się trafiłeś?- Westchnąłem ciężko głaszcząc Septica po łbie.- Dziadzia dobrze wiedział, że nie znam się na koniach.- Koń odpowiedział tylko głośnym parsknięciem i otarciem się pyskiem o moje ramię.- Okej, jesteś pocieszny i słodki i uroczy, tak, tak. Ale dlaczego jesteś koniem, a nie na przykład malutkim uroczym kociaczkiem, który siedziałby mi na ramionach, gdy pracuję? Dlaczego dziadzia miał zapędy jeździeckie... już lepiej by było gdyby dał Cię w spadku Marcinowi. On przynajmniej potrafi zająć się takimi stworzeniami jak ty.- Poklepałem zwierzę po... policzku? Nawet nie wiem czy to się tak nazywa. Ba. Jedyne co wiem, to to, że na konia daje się siodło i można na nim jeździć. Wręczyłem szarej szkapie ostatnią marchewkę jaką miałem i wyszedłem, dokładnie zamykając boks. Bo tak się to nazywa, prawda? Cho.lera, nie ważne. Naprawdę, dziadzia, dlaczego nie byłeś fanem malarstwa, tylko koników? Jedyne co mam związanego z tymi czterokopytnymi stworzeniami, to blizna na biodrze po kopnięciu przez jednego. Nie wiem jakim cudem rozciął mi skórę kopytem. Po prostu nie mam zielonego pojęcia, ale tak się stało i mam cudowną pamiątkę od piątego roku życia, po dziś dzień i pewnie aż do śmierci. Poproszę, żeby ten fragment skóry wycięli, wsadzili w ramkę i powiesili nad moim grobem, żeby uczcić to jak niefortunnie "złączyłem się" z końmi na całe życie. 
Wyszedłem ze stajni... tak to chyba była stajnia... nie wiem, nie znam się, zarobiony jestem, ok? Człapiąc butami i spoglądając w ziemię, ruszyłem w kierunku parkingu, mając ochotę jedynie pojechać do domu i odpocząć przed telewizorem. Niestety nawet to nie było mi dane dzisiejszego dnia i szybciej niż mogłem powiedzieć "Błagam zabierzcie mnie stąd" usłyszałem wysoki głos, który należał do kobiety, która właśnie pstrykała ku mnie.
- Chłopcze, podejdźże tu!
Spoglądnąłem w tamtą stronę, zmarszczyłem brwi, jednakże po chwili wciągnąłem na twarz uśmiech i ruszyłem ku kobiecie, przy której stała młodsza, podobna do niej. Zapewne córka. Kobieta poprosiła mnie o pomoc w przenoszeniu rzeczy, nazywając swoją córkę "Gwendolinką". Zaśmiałem się w duchu, ale zaraz się zreflektowałem, że imię Dezydery wcale nie jest lepsze. 
- Gwendolinka?- Spytałem się z uśmiechem, gdy kobieta odeszła, a ja już zdążyłem wyjąć... cztery dziwne rzeczy z bagażnika.
-Gwen. I niech Bóg Cię broni przed nazywaniem mnie inaczej.- syknęła i podrzuciła mi kolejne dwie rzeczy. Nazywają je chyba czaprak i derka, ale nie jestem pewien.
- Okej, okej.- Parsknąłem łapiąc je.- Gwen, przyczajony borsuku. 
- A Ty jak masz na imię, dowcipnisiu?- Spytała zakładając ręce na piersi i mrużąc oczy. Wypiąłem pierś i nabrałem powietrza.
- Dezydery Jonasz Konarski.- Uśmiechnąłem się i skłoniłem nisko, uważając, by nic mi nie wypadło z rąk. Wyprostowałem się i ponownie spojrzałem na rudą dziewczynę
- W takim razie zasuwaj z tym do stajni, Dyzio.- Wskazała na budynek, z którego co wyszedłem. Westchnąłem cicho, ale jednak skierowałem się ku niemu.
- Uważaj z przezwiskami, Borsuczku. Przepraszam, Gwendolinko.- Po chwili dostałem mocne uderzenie w kark, na co parsknąłem śmiechem i skuliłem się nieco. 
- Mówiłam coś na ten temat.
- Dobrze, dobrze! Przepraszam, Borsuczku!- Pisnąłem nie zwalniając kroku i próbując nie upuścić czegokolwiek. Gwen szła obok mnie, niosąc jakieś kremiki i smarowidła, które szczerze mówiąc nie wiem po co były, ale mniejsza o to. Powtarzam kolejny raz. NIE WIEM NIC O KONIACH.
- Ile tutaj już trenujesz?- Spytała nagle, próbując rozpocząć rozmowę na jakikolwiek temat i przerwać ciszę. Myślałem chwilę. Mówić prawdę, czy próbować wyjść na fajnego i mądrego jeźdźca?
- Nie trenuję, szczerze mówiąc.- Odparłem. Nie umiem kłamać.
- Nie trenujesz? W takim razie co tu robisz?- Widocznie była nieco zdziwiona tym faktem.
- Jaa... Ogólnie to przyjeżdżam tu tylko, żeby opiekować się koniem, którego dostałem w spadku i... Ta stadnina jest najbliżej mojego domu, więc tak trafiło.- Powiedziałem zgodnie z prawdą. Trochę chaotycznie, ale powiedziałem. 
- Och. Tego się nie spodziewałam. Nie jeździsz nawet rekreacyjnie?- Drążyła temat. Kichnąłem, czując zapach siana, na które byłem uczulony.
- Szczerze? Ja się nawet trochę boję tych stworzeń.- Zaśmiałem się nerwowo spoglądając kątem oka na dziewczynę. Wytrzeszczyła oczy w zdziwieniu. To aż tak dziwne, naprawdę? Nie każdy musi kochać te bestie, naprawdę.
- Boisz się koni, ale opiekujesz się jednym? Jestem pod wrażeniem, nie mogę zaprzeczyć, Dyziu.- Zachichotała wrednie, a ja przewróciłem oczami. Weszliśmy do stajni i zanieśliśmy rzeczy w odpowiednie miejsce. Wracając po resztę, zamieniliśmy jeszcze kilka zdań, omawiających głównie, żeby dziewczyna mówiła na mnie "Dezodorant", albo "Jojo", ale nie "Dyzio". Niestety, upierała się przy swoim, ale ja odwdzięczałem się pięknym za nadobne i dalej mówiłem na nią "Gwendolinka". Przyrzekam, chciała mnie zabić. 
Kiedy ja szedłem z siodłem i derką, dziewczyna wyprowadziła swojego konia, a raczej klacz. Dużą, siwą klacz, która była aktualnie dosyć spokojna i miałem nadzieję, że tak pozostanie. Poszliśmy więc z drugą turą przedmiotów. Dziewczyna z posłuszną klaczą, ja z siodłem, które wręcz mnie przygniatało. Szedłem przodem, a za mną w pewnym odstępie, Gwen. Nagle poczułem jak coś targa moje włosy i nie mogło być to nic innego jak właśnie koń. Krzyknąłem przestraszony i odskoczyłem od zwierzęcia, upuszczając przy tym sprzęt... W największe możliwe błoto. Spoglądałam przerażony to na rzeczy, to na dziewczynę i siwą klaczkę.
- Ku.rwa! Przepraszam, uje.bałem ci siodło!- Pisnąłem z nadchodzącym poczuciem winy i narastającą niepewnością co do zachowania dziewczyny. Poczułem się jak skończony idiota, który psuje wszystko czego się dotknie i nie umie odnaleźć się w życiu... Zaraz przecież ja nim jestem.

<Gwen? Przepraszam, krótkie i wgl, ale zawsze mam trudne początki xd>

Od Jack'a CD. Carmen

Brak komentarzy:
- Carmen. Carmen Treaty. Niedawno przywlokła mnie tu rodzina. - niepewnie potrząsnęła moją dłonią. Po chwili przewróciła oczami i dodała: 
- Miałam właśnie zamiar jechać z powrotem do domu. Obiecałam siostrze że pomogę jej się rozpakować. - po rzuceniu tych dwóch zdań wybiegła ze stajni. Podrapałem się po głowie, gdy odprowadzałem dziewczynę wzrokiem. Najwyraźniej nie miała ochoty wdawać się ze mną w jakąś dłuższą pogawędkę. Jej sprawa, nie mam teraz głowy do zastanawiania się, o co mogło jej chodzić. Śmieszne... jeszcze nie miałem okazji zobaczyć jak wygląda w jej wykonaniu chód. 
Podniosłem z podłogi wcześniej odstawione wiadro i ponownie poszedłem napełnić je wodą. W końcu bez żadnej kolizji udało mi się donieść wodę do Livii, która spokojnie na mnie czekała. Klacz postawiła uszy, gdy położyłem wiadro na ziemi. Wziąłem szczotkę ryżową i starannie zacząłem zmywać zaschniętą ziemię z jej kopyt, które na koniec wysmarowałem smarem. To już był ostatni etap naszego dzisiejszego czyszczenia. Pogładziłem zwierzę po pysku, a następnie wprowadziłem je do boksu.
- To do jutra, rudzielcu - szepnąłem po raz kolejny drapiąc konia po chrapach.
Wyszedłem z boksu, po czym pozbierałem wcześniej używany sprzęt z podłogi przed nim. Odniosłem wszystko do siodlarni i wrzuciłem do szafki, która została mi przypisana. 
Przeciąłem korytarz, by udać się do szatni, skąd miałem zamiar wziąć swoją wcześniej zostawioną kurtkę przeciwdeszczową. Pogoda była, co prawda, niezwykle ciepła jak na ten okres lata, ale przecież nigdy nie wiadomo... Podszedłem do wieszaka przy oknie i zdjąłem z niego kurtkę. 
Gdy wychodziłem z niewielkiego pomieszczenia, kątem oka zauważyłem coś leżącego na przy ławce. Postanowiłem zatrzymać się i to sprawdzić, ponieważ zdziwił mnie fakt, że na praktycznie pustej w całym pomieszczeniu podłodze, coś sobie leży, od tak. Po bliższym "obadaniu sprawy" okazało się, że był to pokaźnej wielkości portfel. Wyglądał na dziewczęcy. Najchętniej odłożyłbym go gdzieś na półkę i nie męczył się z zabawą w detektywa, ale w szatni aktualnie nie było już żadnych innych kurtek, ani czegokolwiek innego pozostawionego przez kogokolwiek. Moje sumienie zmusiło mnie więc, by znaleźć właściciela i oddać zgubę. Może po prostu oddam go komuś jutro w stajni - pomyślałem chowając znaleziony przedmiot do kieszeni i wychodząc z szatni. Po przekroczeniu wielkich drzwi od stajni naszła mnie kolejna myśl dotycząca znaleziska, którą tym razem zrealizowałem. Gdy już znalazłem się przy moim rowerze, przystanąłem na chwilę i wyciągnąłem portfel z kieszeni. Postanowiłem po prostu do niego zajrzeć - nie po to, by coś ukraść, tylko po to, by poszukać może jakichś dokumentów, które właściciel mógł trzymać w środku. No i się udało. W jedną z kieszonek wsunięty był dowód osobisty. Po krótkim przestudiowaniu dokumentu, odkryłem, że właścicielką jest dziewczyna, którą dzisiaj poznałem, czyli Carmen. Był tam też adres i na szczęście okazało się, że to niedaleko i prawie po drodze do mojego domu. No trudno, Carmen będzie musiała się znowu ze mną spotkać - zaśmiałem się w duchu po czym ruszyłem w drogę na moim wehikule (XD) 

***

W końcu dojechałem pod rzekomy dom dziewczyny. Był to bardzo ładny budynek jednorodzinny, który wyglądał jak nowy, czyli dziewczyna mówiła prawdę twierdząc, że "niedawno przywlokła ją tu rodzina". Niedbale odstawiłem rower pod żywopłot i udałem się w stronę uliczki. Była ona otwarta, więc sprawnie dostałem się na posesję. Omijając wiązkę wody ze zraszacza, który właśnie podlewał zielony trawnik przed domem, w końcu znalazłem się pod drzwiami. Zadzwoniłem i czekałem, w myślach zgadując, kto mógłby mi otworzyć. Po około pół minuty drzwi otworzyła dziewczynka, która wyglądała niemal jak mniejszy klon Carmen. Miała na oko z dziesięć lat i najprawdopodobniej była jej siostrą.
- Hej - przywitałem się krótko - Zastałem może Carmen? 
Oczy blondynki niższej ode mnie prawie o połowę zaświeciły się
- Czyli to pewnie ty jesteś ten cały Jack - powiedziała nieco przeciągając wyrazy i kilka razy zmierzyła mnie wzrokiem od góry do dołu i na odwrót... - Jesteś chłopakiem Carmen? - wypaliła niemal krzycząc z niesamowicie szerokim uśmiechem na twarzy
- Nie - odpowiedziałem spokojnie uśmiechając się na widok tak podekscytowanego dziecka. Wiedziałem bowiem, że młodsze siostry umieją bardzo szybko wyciągać pochopne wnioski i tworzyć nierealne romantyczne historie. Z moimi jest przecież niemalże tak samo - Ale mogłabyś ją tutaj zawołać?
- Już po nią idę
Dziewczynka zniknęła, by po chwili wrócić w większej wersji siebie. Niestety ta nie była już tak pogodna...
- Czego chcesz? - warknęła Carmen na powitanie, a ja prawie odsunąłem się krok do tyłu. Zignorowałem jednak niemiły ton przywitania, dając jakby dziewczynie "kolejną szansę" na to, by odezwać się nieco milej, gdy dowie się, po co przyszedłem.
- Nie zgubiłaś czasem czegoś w stajni?
- Nie wydaje mi się - szybko odpowiedziała nadal ze złością, ale tym razem jakby mniej pewnie
- A to przypadkiem nie twoje? - zadałem kolejne pytanie, po czym wyciągnąłem z kieszeni znaleziony wcześniej portfel. Oczy Carmen momentalnie powiększyły się, gdy spojrzała na przedmiot, który właśnie jej pokazałem - Zdaje się, że zgubiłaś go w stajni, a konkretnie w szatni. Tam właśnie leżał.
- Dzięki - wysyczała jakby obdarta z części swojej dumy i niemalże wyszarpnęła mi portfel z ręki - Jeszcze coś? Nie? To możesz już sobie iść. 
- A może jakieś znaleźne? - zażartowałem, chyba po to, by jeszcze bardziej ją zdenerwować. Wiedziałem, że nie mam na co liczyć, jeśli chodzi o jakąś nagrodę dla znalazcy, ale bawił mnie jej widok. Bawią mnie ludzie, którzy na siłę udają ...wrednych? Nigdy nie rozumiałem, co im to daje - Żart! - dodałem na koniec, po czym pstryknąłem dziewczynę w czoło. Ta lekko zachwiała się do tyłu, a ja odwróciłem się na pięcie i pokierowałem się w stronę uliczki. Nie odwracałem się, ale w wyobraźni doskonale widziałem, jaką Carmen ma teraz minę. Gdy doszedłem do mojego roweru, usłyszałem tylko trzaśnięcie drzwiami, co jeszcze wzmocniło uśmiech na mojej twarzy. Podniosłem rower, który przewrócił się na żywopłot, po czym wskoczyłem na niego i wyruszyłem w stronę własnego domu.

***

Kolejny dzień w Little Amwell... Tym razem udało mi się wstać nieco wcześniej. Przez uchylone okno słychać było krzyki dzieciaków bawiących się na podwórku. Pogoda dzisiaj znowu dość znośna. 
Wygramoliłem się z łóżka i szybko załatwiłem poranne sprawy. Tym razem ubrałem się jednak w strój, w którym można wsiąść na konia, bo miałem nadzieję na jakiś lekki trening albo może nawet teren, skoro pogoda była odpowiednia. 

***

Do stajni znów dostałem się na rowerze. Po drodze rozmyślałem i układałem sobie prowizoryczny plan dnia, który zapewne i tak przejdzie wiele zmian i modyfikacji. Odstawiłem pojazd w odpowiednie miejsce i pokierowałem się w stronę stajni. Gdy tylko wkroczyłem do pomieszczenia, w oczy rzuciły mi się uchylone drzwi od boksu Livii. Podszedłem więc bliżej, żeby wybadać sytuację. Klacz nawet nie zauważyła, że przyszedłem, miała zaokrągloną szyję i cały czas spoglądała w dół. W końcu po cichu podszedłem pod sam boks i opierając się o jego drzwi, zajrzałem pod nogi konia. Moim oczom ukazała się obca osoba. Po długich włosach rozpoznałem w niej dziewczynę. Była schylona i odwrócona do mnie plecami, więc nie zauważyła mnie w pierwszej chwili. Nagle Livia dostrzegła moją obecność, więc gwałtownie podniosła głowę i cicho zarżała. Poruszenie konia z kolei spowodowało, że owa osoba także wstała i spojrzała w moją stronę.


<Josephine? c:>

Od Aspen

Brak komentarzy:
- Jeszcze raz! - uniosłam głos na ogiera gdy po raz kolejny próbowaliśmy wykonać piaff. 
Ostatniego czasu Gucci ma ze sobą jakieś problemy psychiczne. Humorki gorsze niż klacz, strzelanie baranów, brak współpracy. Skróciłam jeszcze bardziej wodze i dociskając mocniej łydki do boków ogiera powtórzyliśmy układ jeszcze parenaście razy, aż do skutku. Cóż, może i piaffu to zbytnio nie przypominało, ale było lepiej niż na początku. Na końcu kręciłam jeszcze kilka wolt w galopie na luźnej wodzy żeby rozluźnić księcia. Ostatnio coraz częściej myślałam nad startami w skokach, bo zawsze byłam w tym dobra. Gdybym tylko miała odpowiedniego konia. Po zakończonym treningu na placu rozsiodłałam konia, po czym wypuściłam go na padok. Radośnie prychając odgalopował w stronę kolegów. Umyłam wędziło po czym odwiesiłam ogłowie wraz z siodłem do siodlarni, diamentowy eskadron wraz z owijkami zostawiłam do wyschnięcia. Z samochodu wyciągnęłam woreczek z wcześniej przygotowanym śniadaniem i ruszyłam w kierunku placu, na którym Eden prowadziła trening skokowy z dobrze mi znaną Sophie Blackwood. Zasiadłam na drewnianej, przeciągniętej białą farbą ławeczce z której dokładnie widziałam cały plac i ustawiony na nim parkur. Zabrałam się do konsumowania moich wafelków ryżowych posmarowanych nuttelą, dzisiaj mało fit, ale co poradzić, przy okazji przyglądając się zmaganiom dwunastolatki nie radzącej sobie do tej pory z dość dużą, srokatą kucynką. Dziewczynka przy każdym ze skoków, a to spóźniała się z ciałem, a to z dwa razy skoczyła bez wierzchowca,a to klaczka odmawiała posłuszeństwa i uciekała w rogi.
- Nie napędzaj jej tak! Wydłuż wodze! - Munro na próżno tłumaczyła swojej uczennicy z każdą następną stacjonatą.
Na moje oko wina nie leżała po stronie Sophie, lecz konia. Ewidentnie widać było, że kucyk długo nie chodził pod siodłem.
- Może ty powinnaś na nią wsiąść? - zaproponowałam Munro zgniatając w dłoniach worek i opierając się o płot.
- A może ty Haynes pokażesz nam co potrafisz? - posłała mi łobuzerski uśmiech.
Na moją gębę wdarł się banan. Niczym łania przeskoczyłam przez belki płotu i dostałam się na plac, po czym nakazałam dziewczynce zsiąść z wierzchowca. Wydłużyłam strzemiona i sama dosiadłam kuca. Co prawda trochę trzęsło, a mały łeb był tuż przede mną. Zaczęłam kręcić wolty w kłusie, potem w galopie. Klacz co chwile fikała barany, przyśpieszała lecz po kilku minutach się uspokoiła. Teraz zobaczymy jak skacze. Ja sama dosyć długo nie skakałam, tym bardziej na kucyk, ale zobaczymy czy coś pamiętam. Nakierowałam ją na jeden z krzyżaków i dosyć ładnie razem skoczyłyśmy. Po tym przejechałyśmy cały parkur kilka razy. Przeszłam do kłusa. Chyba na poważnie zacznę się rozglądać za jakimś koniem, tylko muszę trochę poćwiczyć. W tym momencie na plac wysoki chłopak wprowadził pięknego siwka.
- Czy plac jest już wolny? - spytał z uśmiechem na ustach.

Harry?
sie
29
2016

Ashton Haviliard-Diaz

Brak komentarzy:
Ashton Haviliard-Diaz
Data urodzenia: 3 stycznia 1992
Koń: Sandstorm

Od Carmen CD. Cole'a

Brak komentarzy:
Po chwili namysłu w boksie wyczyściłam Liptona. Zadowolony ogier machał ogonem i potrząsał łbem. Osiodłałam go po czym wyprowadziłam ze stajni. Primero pyszczkiem trącił mój toczek. 
- Nie Primero. W teren jeżdżę bez niego - uśmiechnęłam się do szczeniaka. 
Wsiadłam na angloaraba i podjechałam do Cole'a siedzącego na Vidzie. Przewyższał mnie zaledwie o głowę. 
- To co? Jedziesz? - uniósł pytająco brew. 
- A dlaczego mam nie jechać? Jak myślisz po co wsiadałabym na tego obżartego konia? - zaśmiałam się.
Chłopak powoli pokiwał głową.
- No tak... Co ty na wyścig do rzeki? - powiedział.
- Kto ostatni ten zgniła skarpetka - wystawiłam mu język i popędziłam Liptona do galopu na co ogier chętnie przystał. 
Wkrótce Cole zaczął nas doganiać więc dałam mojemu wierzchowcowi sygnał do cwału. Płynnie zmienił tempo. Rzeka pojawiła się na horyzoncie i w rezultacie był remis. 
- Uważam że wygrałam - upierałam się.
- Nieprawda! Vida jest szybsza! - zaśmiał się Cole.
- Doprawdy? Chyba brak jej piątej klepki. Lipton i ja zajmujemy pierwsze miejsce i koniec, kropka - machnęłam ręką. 
W końcu przepychanki słowne stanęły na tym że oboje mamy pierwsze miejsca. Zsiadłam z ogiera i dałam mu się napić. Cały czas kątem oka obserwowałam chłopaka i Vidę. Po pewnym czasie to zauważył więc odwróciłam wzrok i usiadłam pod drzewem.

Cole?

Od Ashley CD. Daniela

Brak komentarzy:
Szczerze mówiąc, zaskoczyło mnie to, co mi powiedział. Nigdy nie śmiałabym nawet przypuścić, że ten wiecznie zadowolony z siebie i uśmiechnięty Daniel, który wydaje się mieć wszystkich gdzieś, robi coś nie z własnej woli. Tym bardziej, kiedy ktoś widział jego treningi. Daniel skacze tak, jakby latał ze swoim koniem, sama mu zazdroszczę umiejętności.
Wpatrywałam się w niego, nie wiedząc co mam powiedzieć. On był w o wiele gorszej sytuacji niż ja, ja miałam wybór. Miałam dziwne poczucie, że powinnam jakoś pocieszyć Daniela, ale to jest jedna z tych rzeczy, które kompletnie mi nie wychodzą. Dlatego milczałam, dając chłopakowi szanse wypowiedzenia tyle ile chce mi powiedzieć. Nie miałam zamiaru o nic dopytywać, sama nie chciałabym, żeby ktoś mnie pytał o zbyt wiele, i byłam pewna w stu procentach, że Daniel także nie chcę bym dociekała. Tym bardziej, że jestem dla niego prawie obcą osobą.
- Mów... Mówiłaś, że też kiedyś skakałaś? - zapytał, jąkając się lekko. Czyli na pewno nie chce wracać do tamtego tematu.
Uśmiechnęłam się w jego stronę, mając nadzieję, że trochę mojego dzisiejszego humoru mu się udzieli.
- Tak. To było jeszcze zanim tu przyjechałam. W mojej starej stajni. - zmarszczyłam na chwilę nos, co raczej przypominało niekontrolowany skurcz twarzy, na samo wspomnienie. Taki głupi nawyk. - Miałam takiego trenera, w sumie dobrze go wspominam, bo dużo się przy nim nauczyłam. To był taki facet w średnim wieku, trochę gburowaty i wiecznie niezadowolony. Czasami bałam się zrobić coś źle, podczas treningu, bo strasznie krzyczał. Ale za to, kiedy mnie pochwalił, a rzadko tak bywało, czułam się, jakbym wygrała jakieś super-prestiżowe zawody. - trochę się rozgadałam, co nie jest raczej w moim stylu, ale przynajmniej atmosfera nieco się rozluźniła. To chyba moje największe osiągnięcie życiowe, zwykle to ja jestem taką gradową chmurą, która psuje humor ludziom, gdy tylko przekroczyła próg pomieszczenia.
Mimowolnie wyszczerzyłam zęby w uśmiechu. Fajnie tam było, podobało mi się, mimo wszystkich zasad, jakie tam panowały. Może było trochę sztywno, ale jakoś nie bardzo przywiązywałam do tego wagi - dla mnie wszyscy byli bardzo w porządku.
- Jakieś osiągnięcia? - zapytał Daniel, unosząc nieco brwi, zupełnie jakby mnie do siebie porównywał. Wcale nie przeszkadzało mi, że to robi, dobrze, że czuje się pewnie w swojej dyscyplinie. Ja tak nie potrafię.
- Nie mów mi, że nie pamiętasz. - spojrzałam na niego z ciekawością, a on odwzajemnił to spojrzenie, nie wiedząc o co mi chodzi. - Nie pamiętasz?
Daniel spojrzał na mnie jakbym zgłupiała, zwariowała, albo mocno uderzyła się w głowę. Pokręcił głową przecząco.
- Niby co miałbym pamiętać? - zapytał. Szczere zdziwienie przekonało mnie, że się nie zgrywa... no albo jest świetnym aktorem.
Parsknęłam śmiechem.
- No wiesz, ja ciebie pamiętam. - zaczęłam, patrząc na niego z uśmiechem. - Jako dziecko, miałam dziesięć lat, startowałam w zawodach skokowych i... zajęłam drugie miejsce. Znienawidziłam cię wtedy, bo byłeś pierwszy.
Danielowi wreszcie poprawił się humor. Zaśmiał się niewymuszonym śmiechem i ponownie pokręcił głową, jakby z niedowierzeniem.
- Wybacz, ale nadal niezbyt kojarzę. - stwierdził.
Zrezygnowana westchnęłam tylko, przynajmniej udało mi się mu poprawić humor. W sumie, wcale się nie dziwię, że mnie nie pamięta. Zawsze byłam cichym dzieckiem i niezbyt rzucałam się w oczy, a poza tym wyglądałam wtedy całkiem inaczej. Do dzisiaj nie zapomnę jakie miałam problemy z rozczesaniem moich czarnych, sięgających wtedy do pasa włosów. A schły zawsze ponad dwie godziny.
- A, prócz tego drugiego miejsca, też miałam kilka jakichś niezbyt ważnych pierwszych miejsc. I kilka innych miejsc, ale to nic godnego uwagi. - dokończyłam. Nigdy nie przywiązywałam do tego zbytniej uwagi i raczej to nigdy się nie zmieni. Zawsze mam wrażenie, że mogłam dać z siebie więcej.
- Nie planujesz na mnie zemsty? - Daniel poruszał brwiami w śmieszny sposób.
- Nie, ale rewanż to już coś innego. - zasugerowałam. - A, i jak znajdziesz gdzieś jakiś bezpański telefon, to prawdopodobnie należy do mnie. Znowu go zgubiłam.
Dopiero teraz zorientowałam się, że - po pierwsze jest już dość ciemno, a po drugie - nie mam pojęcia gdzie jestem. Serio, myślałam, że dobrze znam te tereny, a tu taka niespodzianka. Panika narastała we mnie. Zaczęłam się nieco niespokojnie wiercić siodle i prawie krzyknęłam, kiedy zobaczyłam martwą wiewiórkę gdzieś nieopodal. 
- Mam nadzieję, że wiesz gdzie jesteśmy. - powiedziałam niepewnie. 
Daniel spojrzał na mnie, uśmiechając się niewinnie.
- Nie. - odparł.
- CO?! - krzyknęłam przerażona. Niech on żartuje, błagam.
- Żartowałem. Pewnie, że wiem. - zaśmiał się z własnego żartu.
Odetchnęłam głęboko, planując, że kiedyś się na nim zemszczę, przysięgam.

*~*~*

W domu okazało się, że chłopcy oczywiście zrobili obiad, ale nie pozmywali. Okazało się też, że wchodzenie do jeziora nie było najlepszym pomysłem. Mimo iż się przebrałam, było mi cholernie zimno, w dodatku co chwile wstrząsały mną dreszcze, a w gardle niemiłosiernie drapało. Nawet nie miałam siły robić chłopcom awantury za syf, który po sobie pozostawili. Nie było nawet jednego czystego kubka, dlatego umyłam szybko taki z królikiem i zrobiłam sobie saszetkę czegoś przeciw przeziębieniu. Zmieniłam zdanie, mają sprzątać.
- Tonny! - zawołałam zachrypniętym głosem, na tyle głośno, na ile pozwalało mi moje gardło. Zero reakcji ze strony któregokolwiek z moich braci, zmusiło mnie do ponownego krzyku. - Tonny, chodź tu natychmiast!
Po chwili usłyszałam ociężałe kroki. Ktoś schodził po schodach, ale nie był to Tonny. Przez tyle lat nauczyłam się rozpoznawać ich wszystkich po krokach i nie pomyliłam się w tym przypadku - kilka sekund później Luke wszedł do kuchni.
- Gdzie Tonny? - zapytałam, zadzierając lekko głowę, by spojrzeć bratu w twarz. Jak to możliwe, że te trzy wielkoludy mają ponad metr osiemdziesiąt wzrostu?
Luke uniósł brwi i wyszczerzył się, jakbym nie wiedziała o czymś ważnym.
- Wyszedł. Nie wiedziałaś? - oznajmił mi.
Pokręciłam przecząco głową, zastanawiając się jak ten kretyn zamierza wrócić do domu, kiedy już nie ma autobusów, ale ja na pewno nie mam zamiaru się tym przejmować.
- No to trudno, w takim razie ty pozmywasz. - odparłam.
Luke od razu próbował protestować. Spojrzał na mnie z góry.
- Dlaczego ty tego nie zrobisz? - zapytał z pretensją. 
Spiorunowałam go wzrokiem i podeszłam do niego.
- Ty to zrobisz, bo chyba nie chcesz, żebym powiedziała twojej mamie, co robisz kiedy niby trenujesz hokeja. - pstryknęłam go w czoło i pozostawiłam samego w kuchni. Nigdy nie wsypałabym go, że podczas ostatniego treningu schlał się do nieprzytomności, ale on nie musi o tym wiedzieć.
Szantaż poskutkował, bo po chwili słychać było jak naczynia stukają o siebie, wydając charakterystyczny dźwięk. Poszłam do łazienki, gdzie szybko się umyłam i od razu poszłam spać.
Następnego ranka byłam pewna, że prędzej umrę niż wyjdę spod ciepłej kołdry. Nie mogłam mówić, przez gardło, które bolało do tego stopnia, że nie mogłam przełknąć śliny. Zmusiłam się jednak do wstania i powlekłam się jak zombie najpierw do łazienki, a potem szybko ubrałam się, wybierając najgrubsze ciuchy. I tak było mi zimno.

*~*~* 

Poranny trening poszedł mi wyjątkowo dobrze. Mac była dziś bardzo grzeczna i chętnie współpracowała. To dobrze, trener, kiedy przyjedzie, będzie zadowolony, że współpraca nam się układa, a zawody już niedługo. 
Wprowadziłam gniadą do boksu i powoli zaczęłam ją rozsiodływać. Stała spokojnie, ale i tak miałam problem ze ściągnięciem siodła. Ręce tak mi się trzęsły, że nie mogłam odpiąć popręgu, zupełnie jakbym miała delirkę. Odniosłam ekwipunek do siodlarni i, o dziwo, nikogo nie spotkałam, a było już po dziewiątej. Normalnie roi się tu od ludzi. Wyszłam ze stajni, miałam jeszcze trochę czasu przed lekcją, więc postanowiłam się przejść.
- Cześć. - powiedziałam, a raczej wychrypiałam, mijając Daniela, który zmierzał z Portosem na parkur. Czyli wracamy do starych przyzwyczajeń.
Chłopak wyraźnie się zdziwił widząc mnie.
- Dlaczego nie jesteś w domu? - zapytał, szczerze zdziwiony. On też był lekko zachrypnięty, ale w porównaniu ze mną to nic.
- Lekcje. - ledwo zdołałam wykrztusić to jedno słowo.
- Zwariowałaś? - zapytał, a ja poczułam się tak, jakby karciła mnie pani nauczycielka, tylko nie wiem dlaczego. - Nie pracuj dzisiaj, tylko lepiej jedź do domu. - dodał po chwili.
Naprawdę chciałam mu odpowiedzieć, ale już nie byłam w stanie wykrztusić ani słowa. 

Daniel? Przepraszam za to coś, ale chciałam szybko odpisać, bo nie miałam internetu i w każdej chwili mogą mi zabrać

Od Daniela CD. Amelii

Brak komentarzy:
W każdym razie, mam już odpowiedź, jeśli nadal masz ochotę ją usłyszeć.
Nie sądziłem, że tak łatwo uda mi się to z niej wyciągnąć. Ba, Amelia nie miała nawet żadnych oporów i dość szybko dała się przekonać.
Wzruszyłem ramionami, stojąc na przeciwko niej w ciemnym korytarzu. Uniosłem brwi, a moje ciekawskie spojrzenie wlepiło się w Whitehall, która przez chwilę stała w bezwzględnej ciszy, jak gdyby wertując i układając w swoich myślach słowa, które zaraz wypłyną z jej ust.
– No więc, pamiętasz może sezon w dwa tysiące trzynastym? Wtedy, kiedy się tutaj przeniosłam, jeszcze bez Kit Kata. Jeździłam w londyńskim klubie i akurat zaczynałam startować w P-tkach. I… Dobra, bez owijania w bawełnę. Cały sezon byłam druga, zaraz za tobą. Nie zrozum mnie źle, nie mam za złe tego, że wygrywałeś, w końcu, taki jest sport. Właściwie, chodzi mi tylko o to, że na zakończeniu startów, pod koniec października, byliśmy razem na imprezie u jednego z organizatorów. Podeszłam do ciebie, żeby pogratulować ci udanego sezonu, a ty, jak gdyby nigdy nic, nie dając mi nawet dojść do słowa, odpaliłeś, że może kiedyś uda mi się cię pokonać i żebym nie zniechęcała się zbyt szybko, bo na pewno nie zdarzy się to w najbliższym czasie. – Dziewczyna zakończyła swój monolog i wlepiła we mnie oskarżycielskie spojrzenie. – Dobra, generalnie chodzi mi o to, że kiedy ja starałam się być miła, ty okazałeś się bucem i kompletnie mnie do siebie zniechęciłeś. Od tego czasu mam o tobie takie, a nie inne zdanie. Koniec, kropka – dodała. Splotła ręce na piersi i uniosła wyżej głowę, a grymas malujący się na jej twarzy wskazywał tylko na jedno: Co szanowny Daniel Herring ma mi do powiedzenia? 
Co mogłem powiedzieć jej o sytuacji, której nawet nie pamiętam? Nie, nie miało to nic wspólnego z ilością alkoholu spożytkowanego na tejże imprezie (a zdarzało mi się w tamtym wieku całkiem nieźle od czasu do czasu zabalować, to fakt), a raczej z tym, że czasem niektóre fakty i zdarzenia po prostu zamazywały się ludziom w ich umysłach. Szczególnie jeśli było się na wielu tego typu imprezach, bo i zawodów było dość dużo. Nie pamiętałem zaistniałej sytuacji, o której wspomniała przed chwilą Amelia, fakt faktem – jakaś impreza była, ale to tyle w tym temacie.
– Tak myślałam – warknęła i odwróciła się na pięcie, po raz kolejny znikając gdzieś w głębi stajni i zostawiając mnie samego na środku korytarza. Miałem ją za to przepraszać, okazać skruchę słowami wypowiedzianymi na imprezie i po kilku piwach? 
Pokręciłem od niechcenia głową. Burza nadal strzelała piorunami gdzieś poza obrębem stajni. Przygryzłem wargę, kierując się w zupełnie przeciwną stronę, niż zrobiła to dziewczyna. Powinienem jej to chociaż po części wyjaśnić, ale wątpię, że moje tłumaczenia w jakikolwiek sposób jednego wieczora zmieniłyby jej nastawienie względem mnie. Poza tym – nie zależało mi na jej sympatii. 
Uchyliłem tylne drzwi stajni, gdzie uprzednio spaliłem papierosa i wyszedłem na zewnątrz. Usiadłem na ziemi, opierając się o ścianę budynku. Na dworze padało, ba – wręcz lało, a niebo dosłownie co kilka chwil rozbłyskało na ułamek sekundy białym światłem. Patrzyłem na grzmoty, które co jakiś czas uderzały gdzież za horyzontem z głośnym hukiem. Ostatnie nadzieje o choćby przywrócenie prądu w stajni prysnęły dość szybko, kiedy po kilku minutach siedzenia na zewnątrz, wszystkie dźwięki wydawane przez grzmoty i pioruny zdawały mi się nasilać. Wstałem i ruszyłem z powrotem do ,,bezpiecznej strefy" jaką była, rzecz jasna, stajnia. 
Westchnąłem cicho, a na moją twarz wkradła się zażenowana mina. Ruszyłem cichym, powolnym krokiem w stronę szatni. Po drodze wyjąłem z kieszeni telefon, lecz ku mojemu rozczarowaniu – nie zdarzył się żaden cud i komórka nadal pozostawała rozładowana. Świetnie, nie wiem nawet, która godzina.
Uchyliłem drzwi szatni, lecz, o dziwo, nie zastałem tam Amelii. Dziwny – delikatny, ale wyczuwalny – ścisk zagościł w moim żołądku. Nie, cholera, wcale nie zmartwiło mnie to, że jej tutaj nie ma. Na pewno gdzieś się zaszyła, obrażona na mnie bardziej niż kiedykolwiek indziej. I tyle. Zatrzymałem się w progu szatni, bijąc się z własnymi myślami. Poszukać jej, a może zostać w szatni i mieć kompletnie wylane na wszystko? Swoją drogą, muszę jeszcze pomyśleć, gdzie tak naprawdę mogę się zdrzemnąć, bo chcąc nie chcąc, dopiero teraz zaczynałem sobie przyswajać do wiadomości fakt, że będę musiał tutaj przenocować. A o ósmej mam trening z Portosem, trener w końcu wraca z urlopu i postanowił już od rana męczyć i mnie i konia. Ciekawe co powie na fakt, że utknąłem w stajni z bojącą się ciemności i burzy dziewczyną, która na dodatek mnie nie lubi?
Czemu jej tutaj nie zamknąłeś? – zapewne tak brzmiałaby jego odpowiedź. Dlatego był jednym z nielicznych trenerów, których lubiłem i – którzy lubili mnie. 
Przewróciłem oczami, kiedy nagle ujrzałem Amelię wychodzącą z siodlarni. Kiedy mnie zauważyła, jej czoło niemalże od razu zmarszczyło się w złości. Zaśmiałem się tylko pod nosem. Gdyby nie ta ciemność, zapewne ujrzałbym tę słynną czerwień, która maluje się na jej twarzy zawsze, kiedy się wścieka.
– Miało być zawieszenie broni – powiedziałem, unosząc dłonie do góry. Na mojej twarzy wymalował się udawany strach, a ręce wystawione przed siebie były gestem obronnym, na wypadek gdyby dziewczyna chciała obładować mnie pięściami. Spoważniałem jednak nieco, widząc Whitehall, która najwyraźniej zdenerwowała się jeszcze bardziej. 
– Dobra... To co powiedziałem trzy lata temu... Byłem szesnastoletnim gówniarzem, w dodatku nieco upitym. Teraz niektóre sprawy uległy zmian...
– Nadal nim jesteś. Nic się nie zmieniłeś i nie musisz się nawet wysilać, bo i tak wiem, że nie jest ci przykro – mruknęła, a jej twarz nieco zelżała. Powinno mi się zrobić jej szkoda? Miałem powiedzieć, że... przepraszam? Przecież nic takiego się, poza tym, nie stało. Ale najwidoczniej tylko dla mnie. 
– W szatni w ostatniej półce od ściany są śpiwory – mruknąłem cicho, zmieniając temat. – Nie wiem czy planujesz iść dziś spać, ale ja tak, bo mam jutro rano trening – dodałem i wszedłem do szatni. 
Tak naprawdę szczerze wątpiłem, że zasnę dzisiejszego wieczora, dlatego usiadłem na wcześniej zajmowanym przeze mnie krześle i wbiłem pusty wzrok w okno, za którym burza szalała w najlepsze. 

Amelia?

Od Cole'a CD. Carmen

Brak komentarzy:
Spojrzałem na dziewczynę i jej młodego Huski'ego. No, nie mogę zaprzeczyć, był słodki, ale taka prawda, że każdy pies jako szczeniak jest słodki. Kashel jak zawsze nastawiony do wszystkiego i wszystkich po przyjacielsku. Tylko, że nie zawsze wszystko było dla niego przyjazne. Akurat młody pies dziewczyny był zaciekawiony większym od siebie towarzyszem.
Odłożyłem osprzęt konia niedaleko boksu.
Na jej odpowiedź tylko wzruszyłem ramionami. Husky dziewczyny znów szczeknął na Kashel'a i zamerdał ogonem.
- Nic nie zrobi. Jest do wszystkiego bardzo optymistycznie nastawiony. Czasem aż za bardzo - odparłem i otworzyłem drzwi do boksu Vidy. - Ma pięć lat, ale dalej zachowuje się jak szczeniak - odparłem obojętnie już z boksu konia i zapinając linkę do jej czarnego kantara. Carmen się zawahała, a potem powoli położyła szczeniaka na ziemi. Psy powąchała się przyjacielsko, a potem Husky zaczął warczeć i zachęcać owczarka do zabawy. Dziewczyna uśmiechnęła się pod nosem widząc to. Odchrząknąłem pod nosem. Stałem w drzwiach boksu z Vidą, którą chciałem wyprowadzić. Carmen stała nam jednak na drodze. Szybko się odsunęła, a ja się uśmiechnąłem.
- Idziesz jeździć? - spytała obojętnym tonem, ale chyba dosłyszałem się nawet nutki zainteresowania w głosie.
- Owszem - odparłem po czym poprawiłem moje ciemne włosy, które opadły mi na oczy. - A ty? - spytałem.
Pokiwała tylko głową. Zastanawiałem się czy nie zaproponować jej wspólnej przejażdżki. Była to pierwsza osoba, którą poznałem w tej stadninie. Więc czemu nie?
Klacz stała spokojnie przy moim boku.
- Twój koń to...
- Lipton - odparła szybko.
Kiwnąłem głową. Spojrzałem w stronę wyjścia. Boks klaczy znajdował się właśnie niedaleko wyjścia. Ujrzałem wolne rozpinki. O tej porze nie było tu wielu jeźdźców. Wyminąłem dziewczynę po czym dodałem na odchodne:
- Jeśli chcesz możemy w teren jechać razem - odparłem prowadząc za sobą Vidę
Kashel ruszył natychmiast w ślad za nami. Młody pies dziewczyny pewnie był rozczarowany.
- Jeśli się zdecydujesz to za 20 minut przy ścieżce prowadzącej do lasu - dokończyłem i ruszyłem w stronę wolnych rozpinek.
Przypiąłem klacz i wróciłem po osprzęt do stajni. Carmen i jej towarzysza już nie było. Spojrzałem na siodło i ogłowie i uznałem, że jak wrócę muszę je porządnie wyczyścić. Vida stała spokojnie podczas gdy ja ją czyściłem, a potem siodłałem. Na koniec założyłem na głowę kask. Wsiadłem na konia i ruszyłem w stronę lasu.

<Carmen? To jak? Jedziesz?>

Od Leo CD. Aleksandry

Brak komentarzy:
Zauważyłem dziewczynę, która najpewniej zmierzała w moją stronę. Dałem jej trochę czasu. Powoli się zbliżała. W końcu podjechałem do niej.
- Cześć! - powiedziałem może trochę zbyt entuzjastycznie.
- Cześć. - powiedziała cichutko. Ledwo usłyszałem. - Czy wiesz w którą stronę stajnia?
- Zamierzałem zapytać cię o to samo. Jestem tu nowy i nie wiem. - odparłem i uśmiechnąłem się. - Jestem Leo, a ty?
- Aleksandra. - lekko się uśmiechnęła. - Na serio nie wiesz gdzie jest stajnia?
- Nie, ale Apollo na pewno wie. I twój konik także. - powiedziałem - Daj mu tylko luźną wodze, a zaprowadzi cię do koni.
- A ty, pojedziesz ze mną? - zapytała Aleksandra
- Tak się składa, że też wracam. W końcu jutro muszę iść do pracy. - odpowiedziałem
- A gdzie pracujesz? - zapytała.
- W szkółce jazdy na deskorolce. - powiedziałem. Widząc zdziwienie na twarzy Aleksandry dodałem: - W przyszłości zamierzam być instruktorem jazdy konnej.
Zdałem sobie sprawę, że jedziemy. Wcześniej staliśmy. W około było zielono i pięknie. Ptaki już ostatkami sił śpiewały, a leśnych zwierząt nie było wszystkie kładły się spać. Gdy zaczęło się robić na prawdę ciemno, na horyzoncie pojawiła się stajnia.
- Miałeś racje! - wykrzyknęła Aleksandra
- Nauczyła mnie tego pani na obozie, gdy miałem jedenaście lat. Taka kupa czasu, ale nadal się przydaje.
- A ile masz teraz? - zapytała dziewczyna
- Dwadzieścia, a ty? 
- Szesnaście.
Gdy dotarliśmy do stajni wymieniliśmy się numerami telefonów. 
- Do zobaczenia. - powiedziałem.
- Pa. - uśmiechnąłem się i zniknąłem w aucie.

Aleksandra?

Od Delfiny

Brak komentarzy:
Matka uznała że pora wyprowadzić się z Costa Teguise na Lanzarote prosto do Little Amwell w Anglii. Myślałam że ją zabiję. Po raz pierwszy miałam ochotę sie kłócić. Dziadek zostawił nam wiele w spadku a mama chciała czegoś... Małego. Josse (czyt. Hosse bo w Hiszpanii zamiast J mówi się H) jednak był wychowany pod okiem bogatego Cesara Manrique więc jemu nie przeszkadzały luksusy. Siedziałam w nowym domu na łóżku w swoim nowym pokoju i powoli głaskałam Blance. Kotka zadowolona mruczała. Ktoś zapukał.
- Mogę wejść Delfi? - usłyszałam głos brata.
- Jasne - burknęłam.
Drzwi się uchyliły i do pokoju wszedł szatyn. Mój brat nie wiadomo po kim odziedziczył czarne włosy i niebieskie oczy. Powoli usiadł na krześle obok biurka.
- Arreciffe dojechała już do stajni - oznajmił.
- To ja lecę zobaczyć co u niej. Powiedz ojcu, ok Alejandro? - uniosłam brew.
- Ok, ok. Tym razem nie zapomnę - zaśmiał się chłopak.
Uśmiechnęłam się i ubrałam w strój do jazdy konnej. Spojrzałam na ekran telefonu. 11 wiadomości od mamy i 1 od Tiny. Naturalne że Tina uczyła mnie języków. A matka postanowiła że od teraz tylko w domu komunikujemy się po hiszpańsku a poza nim po angielsku. Idiotka. Westchnęłam.
- I wpuść matkę do domu bo znowu zamknęłam jej drzwi przed nosem - mruknęłam niechętnie a brat mnie przytulił.
- Odezwała się ta która nie znosi buntowników - połaskotał mnie po brzuchu.
- Taaa... To pa - wyrwałam się z jego objęć i pobiegłam do tylnych drzwi.

***

Przypięłam rower do słupka i wbiegłam na teren stajni. Po krótkim zapoznaniu z tym gdzie jest hala, karuzela, pastwiska, siodlarnia itd. odszukałam boks Arreciffe. Łaciata klacz ze spokojem przeżuwała owies. Jak widać matka o nią zadbała podczas podróży przyczepą. Jednak klacz cała była z błota. Wyjęłam swój sprzęt do czyszczenia koni i po półgodzinnym czyszczeniu, białe miejsca aż lśniły. W siodlarni odszukałam swoje siodło, ogłowie oraz czaprak. Osiodłaną klacz wyprowadziłam ze stajni a podwórze i wsiadłam na nią.

***

Las był ogromny i chyba się zgubiłam. Już drugi raz przejeżdżałam obok tego samego zwalonego pnia. 
- Ch*lera... - mruknęłam.
Nagle w lesie usłyszałam trzask łamanych gałęzi i spośród drzew wyjechał jakiś chłopak. 
- Zgubiłaś się panienko? - uśmiechnął się a jego białe zęby błysnęły.
Szczerze? Nie robił na mnie wrażenia. Gdyby Alejandro nie był moim bratem, to w nim bym się zakochała a nie w nowo przybyłym. 
- Można tak to ująć. Jestem Delfina - odparłam.
- Oczywiście... Ja jestem Daniel. Daniel Herring - uśmiech nie schodził mu z gęby.
Uniosłam brew. 
- Więc znasz drogę do stadniny? Zaprowadziłbyś mnie? - zapytałam.

Daniel?
sie
28
2016

Delfina Dolores Manrique

Brak komentarzy:
Leather leggings, beanie, slouchy tee:
Delfina Dolores Manrique
Data urodzenia: 31 grudzień 1997 rok
Koń: Arreciffe

Od Daniela CD. Astrid

Brak komentarzy:
Ten dzień był jednym z tych, których najbardziej nie znosiłem w całej mojej życiowej rutynie. Dzień, w którym miałem ochotę wyjechać gdzieś daleko, z dala od wszystkich ludzi, próbujących wejść mi na głowę i spierdolić wszystko tak, jak to się stało dzisiaj. Nieobecność rodziców w jakiś sposób zaczynała mnie powoli przytłaczać. Jeszcze jeden dzień, powtarzałem sobie, mimo że moje uczucia co do powrotu ,,ukochanej" matki nadal były mieszane. W tej kwestii nic a nic się nie zmieniło. Jakby tego było jeszcze mało, Portosa też coś ugryzło. Trening, który najpierw miał być dość luźną jazdą na cavalletkach i niskich krzyżakach, zamienił się w totalny chaos. Nie mogłem go uspokoić, płoszyło go dosłownie wszystko, już przy czyszczeniu rozsyłał dookoła swoją jakże niespokojną aurę, a wszystko to tylko pogłębiło się po zajęciu przeze mnie miejsca na jego grzbiecie. Wyrywanie, baranki i nagłe odpały do dzikiego galopu. Po prostu świetnie. Dlatego trening zakończył się jedynie na kilku kółkach galopu poprzedzonych wieloma próbami bezskutecznego siłowania i batów. Czyżby jednak lekkie zaniedbanie intensywniejszych treningów podczas nieobecności trenera i rodziców było błędem? Szczególnie w przypadku dość temperamentnego sportowego konia? Nie, wcale, skąd w ogóle taki pomysł? 
Ten dzień był jednym z tych, w których udawałem się wieczorem nad jezioro aby przemyśleć to i owo. W samotności, bo tak myślało mi się najlepiej, a i nie lubiłem gdy ktoś widzi mnie w takim stanie. Co to to nie.
Zanurzyłem dłoń w tylnej kieszeni spodni. Są. Co pomaga w przemyśleniach? W każdym razie, co pomaga w przemyśleniach MNIE? Papieros w ustach i dym sączący się z fajki są w pewnym sensie relaksujące, lubię to, czasem. 
Zamknąłem boks Portosa, mierząc w jego kierunku poirytowanym spojrzeniem.
– Wal się – mruknąłem i spojrzałem na zegar wiszący nad drzwiami prowadzącymi na zewnątrz stajni. Dwudziesta trzydzieści cztery. Świetnie, o tej pory raczej każdy z jeżdżących opuszcza już stadninę, a więc i ciekawskie oczęta nie powłóczą za mną nad jezioro. 
Ruszyłem szybkim krokiem, gasząc światło na stajennym korytarzu. Nikogo nie było w środku, a stajenny zapewne kręci się gdzieś na dworze i ściąga ostatnie konie z karuzeli. Ja sam ruszyłem w stronę obranego mi na samym początku celu – niewielkiego pomostu nad pobliską wodą. Cały czas, idąc w kierunku jeziora, obracałem w lewej dłoni czarną zapalniczkę. 
– Ty palaczu – mruknąłem sam do siebie, a na moją twarz wkradł się niewielki uśmiech. Ta, śmieję się sam z własnych żartów, o ile można to nazwać żartem

*

Ukucnąłem na drewnianym pomoście, wydobywając z tylnej kieszeni paczkę papierosów. Pojedyncze sztuki ubywały w dość wolnym tempie, zważywszy na to, że – jak już wcześniej wspomniałem – rzadko mam w zwyczaju palić. Fajka spoczęła w moich ustach, a już po chwili, z buzi wydobył się szarawy dym, ginący wśród gęstniejącej dookoła ciemności. 
Znieruchomiałem na chwilę, słysząc niepokojący mnie szelest w odległości kilkuset metrów. Uchyliłem w nieznacznym stopniu głowę w kierunku dziwnego dźwięku, świecąc w tamtą stronę latarką z telefonu. Szelest – jak mniemam – wydał rower, który właśnie rzucił mi się w oczy, postawiony nieopodal jednego z drzew. 
Czułem na sobie cudze spojrzenie, miałem tylko nadzieję, że to nie jakiś seryjny zabójca, który chce wepchnąć mnie do jeziora, no bo – jakby nie patrzeć – ma do tego świetne warunki. Zważywszy na to, że znajduję się na krawędzi pomostu. Osoba ta, jednak, nie miała najwidoczniej w planach ruszenia w moją stronę, ba - nie próbowała się nawet odezwać. 
– Wiem, że tam jesteś – mruknąłem, odwracając głowę w stronę postaci. – Zauważyłem rower – dodałem, widząc na samym końcu pomostu jakąś dziewczynę. Uniosłem nieznacznie prawą brew, a na moją twarz wkradł się tajemniczy uśmieszek. A więc to to jest ten tajemniczy zabójca? 
Wstałem i dopaliłem w szybkim tempie papierosa, który do tej pory spoczywał w moich ustach. Dym po raz ostatni wydobył się z moich ust, a ja ruszyłem w stronę dziewczyny. Interesowało mnie, co tutaj robiła, zważywszy na to, że było już dość późno.
– Jestem Daniel – mruknąłem, mierząc dziewczynę w całej okazałości zaintrygowanym spojrzeniem. – A ty? – dodałem spoglądając prosto w jej ciemne oczy. Ciężko stwierdzić tak w sumie, teraz wszystko – jakby nie było – skryte zostało ciemnością. 
– Astrid – powiedziała cicho, wkładając jedną z dłoni do kieszeni spodni. 
– Cóż, następnym razem przyjedź trochę wcześniej, to może też załapiesz się na jedną. – Widząc na twarzy dziewczyny zmieszanie połączone z niepewnością co do wypowiedzianych przeze mnie słów, wyjąłem z paczki fajek, spoczywającej w kieszeni moich jeansów, papierosa i przyłożyłem go do ust, po czym znowu schowałem. Na twarzy Astrid nadal pozostawał ten sam wyraz twarzy, przez co i ja stałem się nieco zdezorientowany. – Tak tylko mówię – wzruszyłem ramionami, widząc, że najwidoczniej czuła się tym moim nagłym najściem nieco skrępowana.

Astrid? 


Szablon dostosowany do przeglądarki internetowej Google Chrome. ©Agata | WS | x x.